Выбрать главу

    - Zginęliśmy... - wyszeptał Kreteńczyk dysząc ciężko. - Zginęliśmy i nic nas nie może uratować! Białowłosy wzruszył ramionami.

    - Mamy łuki... i kołczany pełne strzał. A ja mam nóż... Będziemy uciekali, a jeśli pogoń zbliży się, będziemy się bronili. A później stanie się, jak postanowi Wielka Pani Świata!

    Wyprostował się na grzbiecie konia i na znak czci dotknął czoła grzbietem zwiniętej dłoni. Lauratas uczynił podobnie.

    - Chciałbym być tak młody i ufny jak ty - powiedział - lecz znam ich. Całego obszaru strzeże straż pustynna. Są to ludzie w służbie Egiptu. Nie są Egipcjanami, lecz należą do dzikich plemion pustyni, osiadłych ongi na pograniczu piasków. Znają oni pustynię, jak ty znasz twój dom rodzinny. Mają konie tak dobre jak te lub lepsze, bo wytrzymalsze i oswojone z długą jazdą po bezwodnych obszarach. A prócz tego mają psy!

    - Psy?

    - Tak, wiele psów gończych, których używają do ścigania zbiegłych niewolników lub tropienia zwierzyny. Gdy wejdą one na nasz trop, będą biegły za nami, póki nie dopadną nas lub same nie padną. A pamiętaj, że kapłani musieli już zawiadomić straże wokół jeziora i wzdłuż rzeki. Wodą nie umkniemy, gdyż koryto będzie strzeżone dniem i nocą, a bagna na obu brzegach są nieprzebyte. Zresztą cóż by nam przyszło z tego, że przedrzemy się do głównego koryta Nilu? Wieść o nas dotrze tam przed nami i pochwycą nas straże w pierwszej wiosce. Ty nie mógłbyś ukazać się nikomu w tym kraju, aby nie zapamiętał cię na zawsze, a ja, choć jestem bardziej ogorzały, także nie będę mógł wyjść z ukrycia. Zresztą psy odnajdą nas już wkrótce. Kapłani musieli już posłać po straż pustynną. Niebawem ruszy ona w pościg.

    - Lecz nadal jeszcze jesteśmy wolni... - powtórzył Białowłosy z uporem. - Wolni i uzbrojeni, a psy i straże są daleko. Ojczyzna nasza jest na północy za morzem. Cóż nam zostaje innego, jak próbować ujść na brzeg morza?

    - Rzeką nie dotrzemy tam nigdy, a przez pustynię musielibyśmy jechać lub iść ku morzu dni czternaście lub dwadzieścia. Nie słyszałem, aby ktokolwiek tego próbował, choć żyją na pustyni rozbójnicze plemiona. A one, gdybyśmy wpadli w ich ręce, odprzedałyby nas Egipcjanom. Pojmujesz, jak wierzę, że świątynia boga Sebeka zapłaciłaby za ciebie wiele?

    - Tak, wiem... - Białowłosy skinął głową. - Lecz, Lauratasie, jeśli nie chcemy zginąć już dziś, musimy uciekać. Zatrzymałem się tu, gdyż choć życie nasze niewiele jest warte, lecz istnieje cień nadziei, póki nas nie schwytano. Nie uciekajmy na oślep! Cóż mamy czynić, aby zgubić pościg? Mów, gdyż znasz ich i tę krainę.

    - Nie zgubimy go... - Kreteńczyk potrząsnął głową. - Nie pojmujesz tego jak ja, gdyż widziałem wielu schwytanych, którzy mieli zapasy wody i żywności, a obmyślili plan ucieczki na wiele miesięcy wcześniej. Lecz skoro uciekać musimy, uciekajmy na zachód aż ku krawędzi pasma wzgórz, tam gdzie styka się ono z jeziorem, a później zawrócimy na północ. Chłopi pracujący na polach dostrzegą nas z dala i podadzą kierunek, w którym się udaliśmy. Pomyśleć mogą, że próbujemy okrążyć jezioro, podczas gdy my, miast na zachód, pojedziemy zakryci wzgórzami na wschód, ku rzece, od której głównego nurtu dzielić nas będzie kilka dni drogi. Nie wierzę, abyśmy tam dotarli, gdyż ich psów nie wyprowadzimy w pole...

    Białowłosy zawrócił i skierował konia na skraj kępy. Patrzył przez chwilę. Nadal od strony świątyń nikogo nie można było dostrzec na drodze. Pola także stały puste, gdzieniegdzie jedynie widać było na nich postać ludzką lub osła niosącego brzemię.

    - Uczynimy, jak postanowiłeś! - zawołał Białowłosy i znowu pognali przed siebie ku miejscu, gdzie daleko przed nimi ostra linia skalistych wzgórz opadała łagodnie na spotkanie szarych, rozlanych po widnokrąg wód jeziora. Długo jechali w milczeniu. Wzgórza przybliżały się z wolna i można było dostrzec wyraźnie granicę pól uprawnych.

    - Człowiek przed nami! - zawołał Lauratas. ~ Czy zabijemy go, aby nie rzekł nikomu, że nas widział?

    - Inni nas widzą z dala...

    - odkrzyknął jadący za nim Białowłosy. - Zapytaj go o drogę na wschód. Niechaj sądzą, że tam się udaliśmy!

    Zbliżyli się do półnagiego starego chłopa, który przystanął na krawędzi drogi trzymając w rękach dwa puste worki z koziej skóry.

    - Jak daleko stąd do wsi Qua-Rum, chłopie? - zapytał Lauratas zatrzymując konia.

    - Będziecie tam, nim słońce zajdzie, panie, lub szybciej, jeśli macie niestrudzone konie - powiedział chłop padając na kolana na widok złotej opaski Białowłosego. - Bądź pozdrowiony, Synu Boga!

    - Czy to worki na wodę? - zapytał szybko Białowłosy.

    - Tak.

    - Każ mu, niechaj je napełni i odda nam, a świątynia mu to wynagrodzi, gdyż musimy ruszać dalej nie zwlekając.

    Kreteńczyk rozkazującym głosem powtórzył jego słowa i chłop bez namysłu rzucił się ku brzegowi jeziora, aby zaczerpnąć wody.

    - Czy napoimy teraz konie? - zapytał cicho Białowłosy, choć chłop był poza zasięgiem jego głosu, a zresztą nie mógłby pojąć ich mowy.

    - Nie! -Lauratas mimowolnie obejrzał się. - Dość czasu utraciliśmy. Lecz musimy je nakarmić i napoić, gdy znajdziemy się u stóp wzgórz. Inaczej padną, a wówczas nie dożyjemy nawet nocy.

    Pochwycili worki, które podał im chłop, i ruszyli. Wzgórza były coraz bliżej.

    Po pewnym czasie Białowłosy zaczął dostrzegać wyraźnie cień rzucany przez poszczególne głazy na zboczach. Droga za nimi nadal była pusta, lecz świątynie zniknęły już z widnokręgu.

    Lauratas zwolnił i dotknąwszy dłonią spoconej szyi konia, dał ręką znak chłopcu, aby ściągnął wodze.

    - Dajmy im odetchnąć... inaczej nie posłużą nam długo. Oto wzgórza.

    Skręcił ku wodzie i zeskoczył prowadząc konia ku brzegowi jeziora.

    Milczeli patrząc na pijące wierzchowce.