- Tam, gdzie droga przechodzi nad brzegiem u stóp wzgórz, skręcimy, gdy tylko miniemy zbocze. Bezdrożami, pośród skał, pognamy stamtąd na wschód. Miniemy miasto umarłych, a później aż ku rzece towarzyszyć nam będzie naga pustynia. Pięć dni! Bez wody i bez jadła dla koni i dla nas. Nigdy nie osiągniemy rzeki i zginiemy tam! A jeśli dopędzą nas wcześniej, zginiemy wcześniej i nie będziemy cierpieć. Śmierć z pragnienia nie jest najstraszliwsza z tych, jakie nam pozostały. Albowiem, choć rodzimy się w jednaki sposób, kończymy żywot, tak jak się to spodoba bogom. Czy zabijesz mnie, gdy strażnicy pustyni przybliżą się i pojmiemy, że nie ma już ratunku? Gdyż lękam się, że sam tego nie będę miał odwagi uczynić.
- Zabiję cię! - Białowłosy z powagą skinął głową. - A później siebie. Nie wrócimy tam żywi, Lauratasie. A śmierć, jak rzekłeś mi dziś rankiem, nakreślona jest człowiekowi, nim się narodzi. Jeśli ma ona nas spotkać na tej pustyni, spotka nas. Lecz jeśli bogowie naznaczyli nam spotkanie z nią w innym miejscu, przeżyjemy, choćby sto psów i stu strażników było na naszym tropie. Ruszajmy!
Odwiedli konie od wody i wskoczyli. Granica pól uprawnych pozostała za nimi. Na zboczach łańcucha wzgórz rosły już jedynie kępki ostrej trawy.
- Nie nakarmiliśmy koni... - krzyknął Lauratas odwracając się ku jadącemu z tyłu chłopcu. - A pogoń musiała już ruszyć! Czy nakarmimy je za wzgórzem, gdzie nad brzegiem jest roślinność?
- Jak długo mogą jeszcze biec?
- Do nocy, nie dłużej!
- Więc nie będziemy ich karmić! Jeśli dalej nie ma trawy i muszą paść, cóż nam przyjdzie z tego, że będą biegły jeszcze do północy!
Nie odwracając się Lauratas uniósł rękę rozpaczliwym ruchem, jak gdyby chciał rzec, że czy konie zostaną nakarmione, czy nie, los ich jest przesądzony.
Minęli zbocze wzgórza opadające ku wodzie i droga skręciła łagodnie, kryjąc przed nimi daleką linię zielonych gajów palmowych, pośród których leżało ukryte niewidzialne stąd miasto Sekhem. Lauratas zatrzymał konia.
- Teraz opuścimy drogę i ruszymy ku zachodowi kryjąc się pośród wzgórz. A po zachodzie słońca, jeśli nas nie dopadną, pomyślimy, co czynić dalej.
Wjechali w wąską kamienistą dolinę o czerwonawych, l pokrytych bruzdami ścianach. Grunt był tu gliniasty | i tętent kopyt nagle przycichł,
Lauratas zwolnił nieco i zrównał się z chłopcem.
- Niedaleko stąd rozpocznie się sieć wąwozów i dolinek, gdzie chowają zmarłych. Gdy dotrzemy tam, nie będzie można nas łatwo dostrzec z dala. I gdyby nie psy...
- A później?
- Później umrzemy... - Lauratas próbował uśmiechnąć się. - Nie ma dla nas ratunku. Czy wiesz, że zawracamy łukiem ku miastu kryjąc się pośród wzgórz?
- Wiem, Lauratasie. Lecz, jak sądzisz, czy kapłani mogą przypuszczać, że zabiwszy ich boga, mamy tak wiele śmiałości, że nie uciekamy jak najdalej przed siebie w pustynię, a wybraliśmy drogę okrężną?
- Nie wiem, co mogą przypuszczać kapłani, lecz straż pustynna i jej psy nie kierują się myślami Het-Ka-Sebeka, gdy są na tropie. Jeśli wiem cokolwiek o tej krainie, muszą nas doścignąć przed zapadnięciem nocy.
Białowłosy nie odpowiedział. Dotknął ręką przewieszonego przez plecy łuku i sprawdził, czy strzała wychodzi lekko z kołczanu. Konie zaczęły wspinać się po niewielkiej pochyłości na grzbiet wzgórza.
Lauratas bez słowa wskazał dłonią. Z lewej otwierał się nowy wąwóz. Jedna ze skał tworzących jego zbocza została wygładzona ludzką ręką i pokryta wielkimi znakami i rysunkami.
- Tu rozpoczyna się miasto umarłych. Wyminiemy je, gdyż być może napotkalibyśmy tam ludzi, jeśli odbywa się pogrzeb lub kują grób w skale. Gdy osiągniemy szczyt wzgórza, ujrzysz pofalowane piaski pustyni. Wjedziemy tam i łukiem okrążymy miejsce poświęcone bogom podziemnym. Powrócimy pomiędzy wzgórza nieco później i będziemy posuwali się tak długo, póki nie otworzy się przed nami pustynia. A wówczas niechaj bogowie mają nas w swej opiece, gdyż prócz palących promieni słońca nie napotkamy tam zwierzęcia, człowieka lub źdźbła trawy przez dni pięć, które konieczne nam będą, byśmy dotarli do rzeki.
Konie wspięły się już niemal na szczyt wzgórza, gdy uderzył pierwszy podmuch wiatru.
- Cóż to jest?! - rzekł cicho Lauratas i przynaglił wierzchowca. Po chwili znaleźli się w miejscu, skąd roztaczał się rozległy widok na morze piasków. Drugi, mocniejszy podmuch owionął ich, wznosząc niewielki tuman wirującego pyłu.
- Spójrz! - krzyknął Kreteńczyk. - Zginęliśmy! Nadchodzi wielki wiatr!
Białowłosy patrzył przez chwilę, nie wierząc własnym oczom. Daleko przed nimi, na północnym zachodzie, niebo zmieniło barwę i wyglądało tak, jak gdyby pustynia uniosła się w obłoki. Nadchodziła stamtąd straszliwa czerwona ściana pyłu. Była jeszcze daleko, lecz wicher zerwał się ponownie i piaski zawirowały.
- Uciekajmy! - krzyknął Kreteńczyk. -W dół, między skały!
Nowy, potężny podmuch przesłonił wszystko. Konie stanęły dęba i kwicząc zaczęły tańczyć w miejscu.
Białowłosy zeskoczył, chciał chwycić za rzemienną uzdę, lecz koń wyrwał się i odbiegł z nisko pochyloną głową.
Chmura piasku uderzyła w twarz chłopca. Na pół oślepiony, dostrzegł jeszcze kątem oka, że Lauratas wyleciał wysoko w górę i upadł na ziemię. Podbiegł ku niemu i padł przy nim.
Dostrzegł jego szeroko otwarte usta. Kreteńczyk wołał coś, lecz żaden głos nie dochodził wśród wycia wichury.
W nagłym gęstniejącym mroku, czując na twarzy chłostanie niesionego powietrzem piasku, Białowłosy potrząsnął z całej mocy leżącym, który uniósł się i osłaniając twarz zgiętym ramieniem, zaczął biec w dół po zboczu.
Wichura dęła z tyłu, zbiegli niesieni niemal na jej skrzydłach. Wąwóz był wąski i choć nawałnica piaskowa rosła z każdą chwilą, mogli przemknąć się wzdłuż skał, czepiając się kamieni i szukając rozpaczliwie zagłębienia, w którym mogliby się ukryć.