Spojrzał na niebo. Nie było na nim ani jednego obłoczka. W dole drobniuteńkie, łagodne fale biegły wolno ku brzegowi i załamywały się na głazach z cichym szelestem.
Białowłosy zszedł ku łodziom ukrytym w nadbrzeżnych skałach. Było ich dwie: wielka i mała. Odwiązał mniejszą od przewierconego, wbitego głęboko pala i wykręciwszy dziób ku wodzie, zaczął spychać ją w dół po piasku. Od roku czynił to już sam. Sam także, bez pomocy ojca, umiał wciągnąć ją między skały po odbytym połowie. Lecz wielkiej nie udałoby mu się jeszcze wciągnąć, nawet gdyby zepchnął ją na wodę. Westchnął. Mała łódź wykonana była z wydrążonego pnia i pięknie wygładzona. Pośrodku, w głębi, pozostawiono niewielkie wybrzuszenie z otworem, w który należało wsunąć niski maszt z poprzecznym palikiem.
Gdy dziób dotknął wody, Białowłosy ustawił maszt i umocnił cienkimi sznurkami, aby niespodziewany podmuch wiatru nie mógł go wyrwać. Sznur taki matka przygotowywała zimą, a zrobiony był z suszonych na słońcu włókien rośliny o żółtych kwiatach, która nie rosła na wybrzeżu, lecz na południu, po drugiej stronie gór, o dwa dni drogi.
Umocował żagielek do poprzecznego palika, związał go i uniósłszy leżące na dnie łodzi krótkie wiosło o szerokich piórach, wyprostował się, spojrzał ku niebu i przytknąwszy do czoła drzewce, powiedział głośno:
- Pozwólcie jej i mnie odpłynąć. Pozwólcie jej i mnie powrócić.
Pchnął łódź, która miękko spłynęła na wodę, i odepchnąwszy się wiosłem od nadbrzeżnego głazu, zaczął wiosłować miarowo, nie oglądając się, aby któryś z duchów złośliwych nie zawiązał mu drogi powrotu. Serce biło gwałtownie, lecz nie z wysiłku. Po raz pierwszy był sam na morzu.
Czas mijał z wolna. Białowłosy siedział w tyle łodzi. Tuż przed nim kołysał się zwinięty żagielek ocierając cicho o maszt; wiosło zanurzyło się z cichym pluskiem. Na plecach czul promienie słońca. Było coraz cieplej.
Uniósł głowę. Był tak szczęśliwy, że nie mógł skupić myśli na czekającym go połowie. Po lewej wyrastał ciemny grzbiet przylądka, gdy tam dopłynie, napotka lekki powiew z północy, który pod rozpiętym żaglem pchnie go na południe ku rozległym płyciznom, gdzie nawet wielkie ryby wypływają tuż pod powierzchnię. Był tam już bardzo wiele razy z ojcem. Lecz dziś wyruszał sam. Dopiero teraz pomyślał, że wszystko, co dziś nastąpi, będzie miało wielkie znaczenie. Pierwszy połów był wróżbą na całe życie.
Przestał na chwilę wiosłować i zanurzywszy końce palców w wodzie przy obu burtach łodzi, zanucił cicho:
- Nie gniewajcie się, Ryby, I nie gniewaj się. Morze, Ani ty, Posejdonie, Który władasz wodami. Po skończonym połowie Na kamieniu ofiarnym Złożę zdobycz największą, Modląc się ku Twej chwale.
Teraz dopiero obejrzał się. Brzeg, skały i ukryty pośród nich dom wciąż jeszcze były bardzo blisko, lecz linia brzegu i miejsce, gdzie" fala kładła się na piasku, zaczęły się już gubić, przesłonięte niewielkimi wodnymi grzebykami.
Przez chwilę wydawało mu się, że na ogromnym głazie, na którym stał tak niedawno, dostrzega znajomą postać. Blask słońca bijący wprost w oczy zmącił mu widzenie. Uśmiechnął się. Matka nie stałaby przecież tam, lecz w cieniu rozpadliny skalnej, gdzie był dom. Odwrócił głowę. Daleko na krawędzi widnokręgu dostrzegł lekki zarys dwu wysokich wysp. Były tak odległe, że zdawały się należeć do nieba, nie do ziemi.
Upał rósł. Białowłosy wiosłował miarowo, patrząc na cypel przylądka, wreszcie dojrzał wysuwający się kształt trzeciej wyspy, bliższej i wyraźnie zarysowanej na niebie. Zwano ją Tenedos.
- Co uczyniłby teraz ojciec? - powiedział głośno i niemal natychmiast odpowiedział sobie: - Ujrzawszy Tenedos skierowałby łódź ku płyciźnie i łowiłby na jej skraju. A powróciłby wcześnie, przed zachodem, gdyż jeśli uderzy burza, wiatr będzie dął od lądu.
Tak, to była prawda. O tej porze roku nadchodziły one spoza gór. A wówczas, gdyby nawet pierwsze uderzenie wichru nie zatopiło kruchej łodzi, burza pognałaby ją daleko po spienionych falach na pełne morze, tak daleko, że rybak mógłby już nigdy nie ujrzeć rodzinnego brzegu.
Pomyślał jeszcze przelotnie o tym, że musi powrócić wcześniej, gdyż burza może rozpędzić kozy, a jeśli nocą któraś zabłąka się u podnóża lasów, łatwo może paść łupem pantery.
Wyspa wynurzała się z wolna spoza białej ostrogi przylądka. Dostrzegał wyraźnie stary dębowy las porastający jej górzyste zbocza. Był tam raz z ojcem w porcie ukrytym za załomem góry. Król Tenedos był bratem króla Troi, do którego należało całe wybrzeże i kraina do niego przyległa. Tu właśnie stały czarne okręty wojenne obu braci, strzegące dostępu do Troi i cieśniny, która wiodła ku morzu na północy. Była to flota potężna, lecz bywały lata, gdy czerwonym okrętom fenickim lub czarnym pięćdziesięciowiosłowcom achajskich korsarzy udawało się nocą prześliznąć pomiędzy wyspą a wybrzeżem, by porwać niewolników niemal u bram miasta. Człowiek był jednym z najbardziej poszukiwanych i cennych towarów, dla którego zdobycia podejmowano najniebezpieczniejsze wyprawy.
Lecz za dnia wody trojańskie były bezpieczne jak dom rodzinny i można było łowić na nich swobodnie, nie przeszukując oczyma błękitnego widnokręgu. Żaden korsarz świata nie zbliżyłby się dobrowolnie w blasku słońca do Miasta Królów.
Podmuch wiatru przebiegł ponad łodzią, marszcząc powierzchnię morza. Białowłosy wstał, rozwinął i umocował żagielek. Przed nim była ciemna, zielona smuga głębi. Nieco dalej morze zdawało się niemal białe. Tam była płycizna.
Nie dostrzegł innych łodzi. Może nie wypłynęły jeszcze, a może łowiły gdzie indziej, u ujścia rzeki, wokół którego krążyło zwykle wiele morskich ryb wyczekujących tego, co woda przyniesie im w darze z głębi lądu.