Żagiel zatrzepotał gwałtownie, a później ucichł i wydął się, chwyciwszy wiatr całą powierzchnią. Łódź popłynęła szybciej.
Białowłosy przeciągnął koniec linki harpuna przez otwór w dziobie i przywiązał ją mocno. Złożywszy harpun na dnie obok prawej stopy, uniósł trójząb. Trzymając go w wyciągniętej ręce odwrócił głowę ku brzegowi i przymrużył oczy oślepione słonecznym blaskiem. W białej mgle dostrzegł wynurzający się spoza linii wzgórz daleki, wyniosły i rozległy szczyt górski.
- Ido, góro ojców, Wielka Matko, bądź mi przychylna! Oto rozpoczynam połów.
Zmarszczył brwi. Nie, nie zapomniał niczego. Wypowiedział wszystkie słowa, jakie winien wypowiedzieć rybak, który nie chce rozgniewać bogów. Odetchnął z ulgą, odwrócił głowę i natychmiast zapomniał o bogach, o świętych górach i o domu. Przed nim była płycizna i stworzenia morza, które miał zabić.
Powoli, jak gdyby bojąc się spłoszyć niewidzialną rybę, wysunął za burtę dłoń uzbrojoną w trójząb i znieruchomiał.
- Uderzę pierwszą, która podpłynie. Będzie to wróżba. Jeśli trafię, połów będzie udany.
Wydawało mu się, że czeka długo, mimo że upłynęło zaledwie kilka chwil. Klęcząc w ostrym wyżłobieniu dzioba, wpatrywał się w wodę, choć tańczące na powierzchni światło słoneczne utrudniało widzenie. Nagle, tuż pod powierzchnią, mignął niewielki, srebrny kształt. Nie myśląc, uderzył i uniósł rękę z trójzębem, na którego ostrzach trzepotała mała ryba. Opuścił trójząb i piętą zepchnął rybę na dno łodzi. Podskoczyła wysoko, więc uderzył ją drzewcem. Znieruchomiała. Dobra wróżba.
Uniósł głowę. Łódź wpłynęła już na skraj płycizny. Szybko zwinął żagielek i powrócił na dziób. Wiedział, że teraz prąd będzie pchał go wolno ku wyspie.
Znowu mignęła tuż pod powierzchnią mała ryba, za nią druga.
Białowłosy odłożył trójząb i wziął do ręki harpun. Drobnych ryb wałęsających się stadami na skraju płycizny zawsze było tu wiele. Być może, gdyby w tyle łodzi siedział ojciec, uderzyłby znowu, aby popisać się zręcznością. Lecz dziś był sam. Jeśli ta wróżba była prawdziwa, los powinien naprowadzić łódź ku większej zdobyczy. Zaciskając w dłoni ciężkie drzewce harpuna czekał.
Słońce grzało coraz mocniej. Jeszcze jedna mała srebrna ryba i pustka. Wiatr wzmógł się nieco, zaświstał w zwiniętym żagielku i ucichł.
Nad niskimi falami przeleciał wielki biały ptak ważąc się na nieruchomych skrzydłach. Nagle miękka linia jego lotu załamała się, runął w dół, zanurkował, w wodzie zakotłowało się. Ptak wynurzył się i ciężko robiąc skrzydłami uniósł w powietrze trzymane w dziobie migocące, gnące się rozpaczliwie ciało. On także łowił tutaj. Chłopiec odprowadził go wzrokiem. Ptak leciał prosto ku lądowi, zapewne niosąc rybę swym młodym, wyczekującym w gnieździe ukrytym gdzieś w szczelinie stromych, niedostępnych skał nadbrzeżnych.
Przesunął oczyma po słonecznej linii wzgórz i dalekim łańcuchu gór za nimi. Ani jednej chmurki. Jeśli spełni się wróżba, może burza wcale nie nadejdzie i pozwoli mu pozostać na płyciźnie do zachodu słońca.
Odwrócił spojrzenie ku wodzie. Nagle ścisnął mocniej w dłoni drzewce harpuna. Daleko przed nim wystrzeliła w górę niewielka ryba, błysnęła w słońcu i opadła na powrót w głębinę. Bliżej druga. I niespodziewanie wokół łodzi zaroiło się od szybkich, zwinnych, mknących błysków. Gnały na oślep wielką ławicą wprost na łódź, ocierając się o nią i mknąc dalej, stłoczone tuż pod powierzchnią.
Widział, że były przerażone. Pędziły ku środkowi płycizny, jak gdyby chciały zgubić prześladowcę, który nie będzie mógł tam za nimi wtargnąć. Patrzył w kierunku, z którego nadpływały tysiącami, i starał się objąć wzrokiem jak największą powierzchnię morza. Jeśli wrogowie ścigający ławicę atakowali ją płynąc głęboko pod powierzchnią, będą musieli wypłynąć wyżej, gdyż na skraju płycizny dno podnosiło się gwałtownie.
Powierzchnia morza była pusta. Nagle... Tak, widział ją przez mgnienie oka i znowu zniknęła! Wielka, ostra płetwa ogromnej ryby. Za chwilę, nieco w prawo, wynurzyły się jeszcze dwie. Tuńczyki!
Wielkie i żarłoczne musiały niedawno dopaść płynącą spokojnie ławicę małych rybek i teraz gnały za nią, chwytając zdobycz, pożerając ją w mgnieniu oka i pędząc dalej.
- Jesteście! - szepnął i przygryzł wargi, zaciskając coraz mocniej harpun w ręce.
Były największe z wszystkich ryb morza, jeśli nie liczyć delfinów, lecz delfin był rybą świętą i rybakowi nie wolno było go ugodzić. Zresztą delfin karmił swe dzieci piersią, więc może wcale nie był rybą, a tylko dawnym plemieniem człowieczym skazanym przez bogów na wodny dom za czyny, których nikt nie pamiętał.
Tuńczyk był najwspanialszym z połowów, choć rzadko dawał się zabić. Największe były dłuższe niż łódź rybacka i jedynie najwprawniejsi mogli się mierzyć z nimi. Siła ich była olbrzymia, a ów, który jednym uderzeniem harpuna nie ugodziłby tuńczyka głęboko w miejsce pomiędzy boczną płetwą a skrzelami, tak żeby ostrze utkwiło od razu w sercu, mógł stracić harpun, łódź, a nawet życie, gdyż ranna ryba atakowała ślepo, bijąc potężnym ogonem, którym mogła strzaskać i zatopić łódź.
Znowu dostrzegł błękitny, długi grzebień na grzbiecie tuńczyka, bliżej i znowu, jeszcze bliżej. Po chwili ryba wynurzyła się niemal cała i zniknęła nurkując w dół za zdobyczą.
Białowłosy rozejrzał się szybko. Był już niemal pośrodku płycizny. Jeśli tuńczyki zapędzą się dalej, będą musiały płynąć tuż pod powierzchnią.