Dno było coraz bliżej. Patrząc w wodę dostrzegał ciemne wodorosty i biały piasek, do którego docierało światło słoneczne. Kąpał się tu od tak dawna, jak sięgała jego pamięć. Nigdy nie uczył się pływać, nie pamiętał tego. W wodzie był równie swobodny jak na lądzie, swobodniejszy, gdyż więcej czyhało niebezpieczeństw na ziemi niż w morzu. Przesuwał teraz oczyma po powierzchni wód i od czasu do czasu kierował szybko wzrok w dół. Wiedział, że głębia nie przekracza tu wzrostu trzech mężczyzn stojących jeden na ramionach drugiego. Gdyby tuńczyk zbliżył się na odległość rzutu harpunem, nie mógłby ranny śmiertelnie uciec w głębinę, lecz musiałby płynąć przed siebie, ciągnąć za sobą łódź, co wyczerpałoby jego siły... Tak mówił ojciec, który trzykrotnie upolował tuńczyka w samotnej walce.
Znowu dostrzegł białe bryzgi wody rozcinanej grzebieniem płetwy. Tuńczyki oddalały się krążąc wokół łodzi. Znajdowały się teraz pośrodku uciekającej ławicy i zwolniły. Wypływały co chwila tuż pod powierzchnię... jeden... dwa... trzy... cztery... naliczył ich cztery. Najbliższy znajdował się w odległości kilku rzutów włócznią od łodzi. Nagle zaczęły oddalać się w kierunku wyspy.
Westchnął, spoglądając tęsknie za nimi. W głębi duszy nie wierzył, aby los mógł mu zesłać tak wielki dar, lecz minęły go w tak niewielkiej odległości. Nie lękały się łodzi rybackich, więc któryś z nich mógłby przecież podpłynąć blisko i wynurzyć grzbiet, a wówczas...
Westchnął ponownie i zgubiwszy na migotliwej powierzchni ich ślad, spojrzał w wodę przed dziobem.
Kilka małych ryb przepłynęło szybko w różnych kierunkach. Na pewno ścigana ławica rozproszyła się, a może płynęła dalej ku wyspie, a te pogubiły się w popłochu i teraz poszukiwały swoich towarzyszek. Bywały rodzaje ryb, które nigdy nie wędrowały samotnie, lecz całym narodami. Czy miały wodza?...
Chciał odłożyć harpun i wziąć trójząb, by nie wracać do domu pustą łodzią. Ryby znowu pojawiły się gęściej Płynęły teraz szybciej i w jednym kierunku.
Wkrótce zaroiło się od nich. Ławica zawracała!
I one także zawracały! Ponownie dostrzegł długą białą smugę rozpryskiwanej wody i ciemne ostrze płetwy prujące ją z ogromną szybkością... drugie, trzecie...
Tuńczyki były niedaleko. Jeden wyprzedzał pozostałe. Białowłosy wyprostował się i uniósł harpun nad głową.
Tuńczyk, płynąc tuż pod powierzchnią i pozostawiając po sobie jasną smugę, zbliżył się do łodzi, zmienił kierunek i opłynął ją szerokim łukiem, niknąc w słońcu. Drugi i trzeci wyminęły łódź z dala i podążyły za nim. Odprowadził je Oczyma aż do krawędzi płycizny.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od długiej chwili stał nieruchomo na dziobie z harpunem uniesionym nad głową. Opuścił rękę. Trzeba będzie nałowić tyle drobnych ryb, ile się da, i wrócić do domu. Być może przed zachodem pojawią się inne ryby.
Wiedział, że tuńczyki nie powrócą. Nigdy nie krążyły długo w tym samym miejscu. Ojciec mówił, że płyną od jednej krawędzi świata ku drugiej, a gdy dotrą do brzegu, zawracają. Te musiały mieć za sobą wielką podróż. Być może ujrzawszy wreszcie ziemię zechcą odpocząć kilka dni w przybrzeżnych wodach. Wówczas napotka je znowu.
Słońce grzało coraz mocniej. Trzeba było rozpocząć połów. Spojrzał niechętnie na wodę tuż przed dziobem łodzi, pomyślawszy, że dla wprawy powinien cisnąć kilka razy harpunem w przepływające drobne ryby.
I nagle ujrzał go.
Olbrzymi tuńczyk zatrzymał się tuż pod powierzchnią nieco na lewo od dzioba, jak gdyby chciał pojąć, skąd się tu wzięła owa kłoda drzewa i kim jest dziwne stworzenie stojące na niej i spoglądające nań z góry.
Świat zamarł, wszystko wokół zniknęło. Białowłosy stał jak posąg, nie mogąc się poruszyć. I nagle, nie wiedząc nawet, co czyni, uniósł rękę z harpunem i włożywszy w zamach całą siłę swego młodego ciała, uderzył.
Dostrzegł linkę wybiegającą za harpunem, który zniknął w wodzie tam, gdzie tuż pod powierzchnią, za półokrągłym otworem skrzela, błękitny grzbiet stykał się z białą linią podbrzusza, obok ogromnej bocznej płetwy, ostrej jak nóż i długiej jak ramię ludzkie.
W tej samej chwili łódź uciekła mu spod nóg wstrząśnięta potężnym uderzeniem. Wyleciał wysoko w górę i wpadł do wody po przeciwnej stronie łodzi.
Niebo zniknęło i otoczyła go błękitnozielonkawa poświata przyćmionych promieni słońca. Przez chwilę opadał ogłuszony w dół: odruchowo zrobił kilką ruchów rękami i dostrzegł zbliżającą się powierzchnię wody.
Wynurzył się w tym samym miejscu, w którym wpadł i ze zdumieniem zobaczył łódź w tak wielkiej odległości, że nagły lęk ścisnął mu serce. Jak mogła odpłynąć tak szybko?
Rozpaczliwie zagarniając wodę rękami, zaczął płynąć za nią. Oddalała się, zwalniając, przyśpieszając i zatrzymując chwilami, szarpana wielką, niewidzialną siłą.
"Linka wytrzymała... - pomyślał. - Trafiłem go..."
Ale równocześnie uświadomił sobie, że tuńczyk jest żywy. Rana nie mogła być powierzchowna, gdyż harpun musiał tkwić głęboko w boku ryby, inaczej wyszarpnęłaby go płynąc. Ale jeśli tuńczyk będzie miał dość siły, by odpłynąć daleko, ciągnąc za sobą lekką łódź, wówczas...
Nie obejrzał się ku brzegowi. Wiedział, jak daleko znajduje się skalny przylądek. Być może udałoby mu się tam dopłynąć. Ale łódź byłaby stracona, a po jej utracie nie wypłynąłby więcej, póki ojciec nie powróci tuż przed zimą. Gdyby się tak stało, czekałby ich wszystkich głód, a jego samego hańba powrotu bez łodzi już przy pierwszym połowie.