Płynął coraz szybciej.
Dostrzegł, że łódź nie porusza się. Może tuńczyk zbierał siły zmęczony wleczeniem dodatkowego ciężaru i raną, w której tkwił harpun?
Białowłosy zwolnił i sięgnął po wiszący na piersi nóż, który mu teraz nieco zawadzał. Wyciągnął go z pochwy. Łódź była tuż przed nim.
Przez krótką chwilę miał ochocę chwycić ręką za dziób j odpocząć. Lecz nie chwycił.
Nabrał powietrza i starając się jak najłagodniej poruszać, zanurkował pod łodzią i wynurzył w jej cieniu po przeciwnej stronie. Nie zastanawiał się, co czyni. Był potomkiem nieskończonego łańcucha łowców morskich, którzy żyli i ginęli w walce ze stworzeniami wodnymi.
Dopiero skryty w cieniu łodzi, oparł lekko dłoń o krawędź dzioba i trwał tak przez chwilę, oddychając ciężko. W prawej ręce zaciskał nóż.
Później miękko zanurzył głowę i rozglądając się otwartymi szeroko oczyma, popłynął wzdłuż linki, która biegła od dzioba w dół i niknęła między sięgającymi niemal powierzchni wodorostami porastającymi dno płycizny. W oddali dostrzegł pośród nich wielki ciemny kształt.
Raz jeszcze wysunął głowę na powierzchnię, nabrał głęboko powietrza w płuca i popłynął w dół.
Posuwał się tuż ponad dnem, rozgarniając wodorosty i płynąc tak wolno i ostrożnie jak mógł. Nad sobą widział linkę.
Zatrzymał się. Ryba była tuż przed nim. Leżała na boku, zgięta nieco, tak że głowa i koniec ogona znajdowały się niżej niż środek tułowia. Z lewej strony, falując jak wodorosty, wypływały z niej wijące się z wolna czerwone smugi krwi.
Była olbrzymia. Niemal dwukrotnie dłuższa niż on sam. Harpun tkwił tak głęboko, że tylko koniec drzewca wystawał z rany. Wbity był tuż pod boczną płetwę, tam gdzie, jak tyle razy mówił ojciec, musi być wbity harpun, żeby tuńczyk, król morza, zginął.
Czy zginął? Leżał zupełnie nieruchomo, obracany prądem, lecz nie oznaczało to, że jest martwy.
Białowłosy uczuł, że brakuje mu powietrza, i wypłynął na powierzchnię. Odetchnął głęboko, przymknąwszy oślepione blaskiem oczy, i natychmiast zanurkował.
Minął rybę i płynąc niemal po dnie, odwrócił się na wznak ku widocznemu w górze dalekiemu niebu. Kiedy znalazł się pod brzuchem ryby, zacisnął nóż w obu dłoniach i wykonał gwałtowny ruch nogami, który pchnął go w górę.
Przylgnął niemal do białego, pokrytego łuską brzucha olbrzyma, wbił nóż i szarpnął z całej siły, czując miękkie, ustępujące pod ostrzem ciało.
Skulił się w mgnieniu oka i zanurkował prosto w dół, przylegając do dna.
Ale straszliwy rzut ciała tuńczyka i potężne uderzenie ogonem nie nastąpiły. .
Spojrzał w górę.
Ryba kołysała się bezwładnie, a z nowej, wielkiej, podłużnej rany buchnęła nowa fala krwi.
"Zabiłem go jednym uderzeniem! - pomyślał Białowłosy. - Raniłem go w serce i skonał prędko!"
Jeszcze raz wynurzył się na powierzchnię. Spojrzał na daleki brzeg, nad którym słońce świeciło jasno. "Zimą, gdy ojciec zaprowadzi mnie do starca mieszkającego w pieczarze, powie mu, że zabiłem tuńczyka, i złożymy u wejścia do pieczary jego głowę!"
Był tak szczęśliwy, że przez chwilę trwał na powierzchni poddając mokrą twarz gorącym promieniom słońca i utrzymując równowagę maleńkimi ruchami nóg. Ale natychmiast przypomniał sobie, ile ma jeszcze pracy przed sobą, i powrócił do martwego olbrzyma.
Tłumiąc mimowolny lęk, zbliżył się do jego zamkniętej paszczy, otworzył ją i wydawszy nożem otwór w dolnej szczęce, przewlókł przez nią harpun wraz z linką i związał w węzeł tak, że drzewce harpuna opierało się całą powierzchnią o łeb ryby.
Znowu wypłynął. Dopiero teraz poczuł zmęczenie. Wyczerpany, z sercem bijącym gwałtownie, wgramolił się na dziób.
Odetchnął głęboko. Walcząc ze znużeniem, które wołało, by opaść na dno łodzi i odpocząć chwilę, zaczął ściągać linkę. Ustępowała opornie. Nie wiedział, czy przyciąga tuńczyka, czy też łódź zbliża się do martwej ryby. Ręce omdlewały. Lecz powoli linka opadała mu pod nogi.
Wreszcie, pochylony nad wodą, dostrzegł go. Tuńczyk wypłynął tuż obok łodzi i obrócił się brzuchem ku powierzchni. Ogon niknął w głębi.
Białowłosy przywiązał linkę krótko, puścił ją i osunął się na klęczki opierając plecami o maszt. Pot zalewał mu czoło, w ramionach czuł ból tak przejmujący, jak gdyby wysmagano je biczem. Przymknął oczy i przez chwilę, oddychając ciężko, nie mógł zebrać myśli. Ale półprzymknięte spieczone wargi powtarzały:
- Muszę go pociąć na kawały... pociąć i wrzucić na łódź tyle mięsa, ile się zmieści... i głowa... głowa... Całego nigdy bym nie dociągnął do brzegu... Matka do głowy włoży zioła... ususzy na słońcu... Później zaniesiemy ją...
Otworzył oczy i dźwignął się z klęczek. Serce biło już swobodniej, ale ból w barkach nie ustępował.
Spojrzał ku miejscu, gdzie linka stykała się z powierzchnią wody. Łagodne fale obróciły tuńczyka i leżał teraz w wodzie, opadając nieco w dół, z głową uniesioną ku górze. Martwe oczy spoglądały ku niebu i były niemal tak błękitne jak ono. Krew przestała już płynąć z ran i nie barwiła wody wokół ciała. Białowłosy sięgnął po nóż i skoczył odbiwszy się od dna łodzi.
Nie wiedział, jak wiele czasu upłynęło, nim skończył. Nie spojrzał nawet w kierunku słońca. Pracował z zaciśniętymi zębami, odcinając wielkie płaty białoróżowego mięsa, raniąc palce o potężne ości i twarde jak kamień krawędzie płetw. Wreszcie był gotów.