Выбрать главу

Po obu stronach doliny wznosiły się strome skały. W pewnym momencie natrafili na szczególnie wysoką, tkwiącą pośrodku doliny i dzielącą ją na dwie części.

Wiedzieli, że znajdują się stosunkowo blisko Gór Czarnych. W świetle błyskawic dostrzegali kolosy górujące nad wzgórzami. Czarne, ponure i niegościnne zdawały się trwać przyczajone i czekać na swoje ofiary. Takie przynajmniej wrażenie odnosiła Indra.

– No i co teraz zrobimy? – zwrócił się Tich do Rama.

– Musimy dokonać wyboru. Zastanawialiśmy się już nad tym, Faron, Marco i ja. Naturalne byłoby, rzecz jasna, skierować się w lewo, bo tam jest centrum Gór Czarnych. Ale również idąc w prawo, dotrzemy do groźnych gór, chociaż prawdopodobnie znajdziemy się na ich południowym krańcu. Widzisz, rzecz polega na tym, że nie orientujemy się, jakie te góry w gruncie rzeczy są rozległe. Sądzimy, że rozciągają się na powierzchni całej górnej części półkuli, ale pewni nie jesteśmy. Żadna ekspedycja dotychczas nie wróciła, by przekazać nam prawdziwe informacje.

– No więc… co postanowiliście?

– Postanowiliśmy ruszyć lewą częścią doliny, lepiej zrobić to wcześniej niż później. Jeśli natrafimy na jakąś przeszkodę lub dojdziemy do końca doliny, zawsze możemy wrócić tutaj i zacząć od początku.

Tich skinął głową. Czoło poczciwego wielkoluda pokrywały zmarszczki, przynajmniej ten niewielki kawałek, który wystawał spod rozczochranej grzywy niczym u szkockiej krowy lub jaka. Zatroskany drapał się trójpalczastą dłonią po zarośniętym karku. Wszyscy kochali Madragów, nawet Siska też ich teraz pokochała, zrozumiała bowiem, że zwierzęta to nie są złe duchy. Zresztą Madragów trudno by nazywać zwierzętami. Stanowili jakieś ogniwo pośrednie między nimi i światem ludzi. Dziwne, niezwykle sympatyczne, superinteligentne i niebywałe uzdolnione pod względem technicznym istoty z baśniowych czasów.

Ram rozejrzał się wokół.

– Ja myślę… zanim podejmiemy szaleńczy bieg w stronę nieznanego, warto by wysłać niewielkie patrole na tamte skały. Niech rozpoznają teren. Co ty o tym sądzisz, Tich?

– Okolica sprawia wrażenie spokojnej i bezpiecznej – powiedział Madrag w zamyśleniu. – Chyba nic nam tu nie grozi, sądzę więc, że to niegłupi pomysł. Ale patrole muszą być uzbrojone!

– Absolutnie! Poza tym w każdej grupie powinien być ktoś znający się na czarach, dzięki temu może unikniemy rozlewu krwi.

Tak się też stało. Wszyscy byli zgodni, że to dobry pomysł.

Podczas gdy Ram formował swoją grupę, Indra stała, dygocząc w zimnym mroku. Wybiegła na zewnątrz, nie włożywszy nic na siebie, bo w J1 panowało miłe ciepło. Zapomniała, że na dworze czeka ich dojmujący ziąb.

Uderzyła ją panująca w Ciemności osobliwa cisza. Głucha cisza, bez jakiegokolwiek rezonansu. Głos Rama nie odbijał się od skalnych ścian, brzmiał martwo, jakby natrafiał na przeszkodę znajdującą się o metr od niego.

Stali pośród skał w jakimś dziwnym lesie. Było coś niezwykłego w tutejszej atmosferze, coś, czego Indra nie umiała określić, chociaż starała się z całych sił pojąć, o co chodzi. Drzew było niewiele, rosły proste i bardzo wysokie, pokryte migotliwym listowiem. Trupioblade pnie miały zupełnie gładką korę. Na ziemi pod drzewami pienił się jakiś pokurczony mech, a może to porosty, Indra nie potrafiła rozróżnić tego w mroku.

Ów nastrój, który ciążył ponad lasem, ponad ziemią i który wyczuwało się również w powietrzu… co to może być?

Nagle uświadomiła sobie, co to jest, gdy głosy pozostałych szumiały wokół niej niczym w próżni. Smutek! To był smutek. Przygniatający, nie znajdujący pociechy smutek bez cienia nadziei, bez najmniejszego błysku światła.

Czy to sama esencja Ciemności? Ciemności, która na próżno oczekuje nadejścia światła? Czy też to może coś innego, coś związanego z tym konkretnym miejscem?

Nieoczekiwanie przyszedł jej na myśl fragment wiersza Ernsta Josephsona „Czarne róże”, z jego pełnymi czaru staroświeckimi rymami:

„W sercu mym drzewko wyrosło różane,

I już na zawsze zburzyło mi spokój.

Łodyżki gęsto cierniem obsypane,

Wciąż wywołują udrękę i ból;

Lecz smutkiem tchną czarne jak noc róże”.

Do tego wiersza Jan Sibelius napisał muzykę, Indra jednak pamiętała tylko końcową część utworu. Krążyła jej teraz ta melodia po głowie, wiedziała, że długo się od niej nie uwolni. Po chwili przypomniała sobie również inne fragmenty, ale wciąż myślała tylko o środkowej zwrotce.

Spojrzała na swoich towarzyszy. Każdy z nich nosił z pewnością w sercu jakiś własny smutek, żaden człowiek nie jest przecież od niego całkiem wolny. A jeśli ktoś nie ma zmartwień, to zaraz się o nie postara, pomyślała. Zacznie się przejmować na przykład, że ma nie dość piękny nos, albo coś w tym rodzaju…

Nie, jestem złośliwa. Ci, którzy przybyli tutaj ze mną, nie przejmują się takimi głupstwami. Mimo to jednak żadnemu z nich nieobce jest cierpienie. Na przykład Dolg. Człowiek żyjący w strasznej, niezgłębionej samotności. Oko Nocy, którego los postawił między dwiema kobietami. Mały Ptaszek pragnie go poślubić, chociaż on sam wolałby Berengarię, ale przecież żadnej nie chce zranić. Madragowie, Cień, samuraj, duchy Ludzi Lodu… wszyscy oni pochodzą z dawno zaginionych światów i nigdy nie odnajdą na powrót tego, co niegdyś kochali. Siska jest obca w Królestwie Światła, Tsi-Tsungga to jedyna istota swego rodzaju. A Ram i ja…

Coś miękkiego i rozkosznie ciepłego spoczęło na jej ramionach. Obejrzała się, to strażnicza peleryna Rama. Położył ręce na jej barkach i spojrzał na nią badawczo.

– Marzniesz?

– Jak źdźbła trawy w pierwszy przymrozek. Dziękuję ci bardzo, nie chciałabym jednak, żebyś ty marzł dlatego, że ja nie mam dość rozumu, by się porządnie ubrać przed wyjściem!

– Poradzę sobie.

Pewnie zwrócił uwagę, że Indra otuliła się szczelnie peleryną, że wdycha jej zapach, bo uśmiechnął się z czułością i zrozumieniem.

– Przepraszam cię bardzo, Ram, ale chyba nie dość dobrze zrozumiałam twoje mądre słowa. Do której grupy mam należeć i dokąd mam iść?

– Idziesz na wzgórza. Należysz do mojej grupy.

Twarz jej się rozjaśniła.

– To najmądrzejsze zdanie, jakie dzisiaj wypowiedziałeś!

On uśmiechnął się tylko i w zamyśleniu potrząsnął głową.

Indra spoważniała.

– Ram – odezwała się cicho. – Czy ty też to zauważyłeś? To, co trwa tutaj w powietrzu? Ten jakiś mroczny nastrój?

– Tak. Wszyscy to zauważyliśmy. Nie wróży nic dobrego.

– Ale nikomu chyba nie ciąży? To tylko… jakiś smutek?

– Masz rację. To smutek.

– Mnie on ogarnął, jeszcze zanim zdążyliśmy wystartować z rynku w Sadze. Ale tutaj powietrze jest nim przesycone. Jakby tu mieszkał, stąd się brał. Dlaczego?

– Nie wiem, Indro?

Och, jak lubiła, kiedy on wymawiał jej imię! Wyobrażała sobie, że wkłada w to całą swoją miłość, której nie może wyrazić inaczej.

Ram poklepał ją czule po plecach.

– Przyspiesz kroku, czekają na nas!

Kiedy przyniosła sobie ciepły sweter i z westchnieniem żalu oddała Ramowi pelerynę, podzielili się na grupy i każda ruszyła w swoją stronę. Ale nie wszyscy uczestniczyli w patrolach. Faron został przy pojazdach, podobnie Madragowie, mała Sassa i jeszcze kilka osób.

Indra zaczęła się wspinać, szła obok Shiry z Nor, która też należała do ich grupy. Wchodzili po porośniętych mchem skałach. Rzecz jasna duchowi szło się łatwiej niż zwyczajnemu człowiekowi, więc Shira od czasu do czasu podawała Indrze pomocną dłoń, dłoń chłodną i lekką, mimo to rzeczywistą. Indra wiedziała, że jeśli trzeba, duchy mogą mieć ludzkie ciało. Tylko jednak Sol uczyniła ten krok, który pozwolił jej być człowiekiem, chociaż „obdarzonym właściwościami ducha”, jak to wyraził Marco.