Ludzie ci obozowali teraz wzdłuż tamy i na obu brzegach zalewu. Codziennie jeden z synów Gornotha Gehayna (on sam nie latał, twierdził, że jest już na to za stary) wznosił się w powietrze i codziennie wracał z informacją, że widział nowych, okopujących się żołnierzy.
— Mamy bardzo ciekawy meldunek — powiedział Svor. — Trzy dni temu jeden z chłopców przeleciał nisko nad obozem i dostrzegł wysokiego czarnowłosego mężczyznę w szatach Korona-la, zielonych i złotych ozdobionych białym futrem, a na jego czole błysnęło coś, co mogło być koroną.
— Korsibar? — zdziwił się Prestimion. — Korsibar jest tam, z armią?
— Na to wygląda.
— Czy to możliwe? Myślałem, że szczęśliwy pozostaje w ciepłym Zamku, póki wojnę prowadzą za niego Farholt z Navigornem.
— Wydaje się jednak, że tym razem osobiście wyszedł w pole. Tak w każdym razie twierdzą nasi uskrzydleni szpiedzy.
Prestimion zmarszczył czoło.
— Ciekawe dlaczego ludzie Korsibara pozwalają nam szpiegować się i nie próbują zestrzelić ptaków. Przypuszczam, że z dołu nie widzą uczepionych ich grzbietów ludzi. Zresztą wszystko jedno. Jeśli to prawda, los ofiarował nam wielką szansę, prawda, Svorze? Wyślę polecenie naszemu przyjacielowi, diukowi Horpidanowi z Alaisoru, by jak najszybciej przysłał nam swoich żołnierzy, a kiedy ich dostaniemy, spróbujemy zaatakować Korsibara, póki siedzi na tamie. To nasza wielka szansa. Jeśli go dostaniemy, wojna skończona. Takie to proste.
— Sam wezmę go w niewolę i przyprowadzę do ciebie — obiecał Septach Melayn. Jego rana goiła się szybko i nie mógł doczekać się chwili, w której ponownie chwyci rapier w dłoń.
Hieraxy latały codziennie i lotnicy przynosili nowe informacje o tym, co dzieje się nad Zalewem Mavestoia. Obozująca tam armia, twierdzili synowie Gornotha Gehayna, jest spora, choć wszyscy trzej zgadzali się, że armia Prestimiona sprawia wrażenie większej. Rozbito namioty, żołnierze rąbali drzewa na fortyfikacje i tak, owszem, mężczyznę w stroju Koronala widywali prawie za każdym razem, kiedy przelatywali nad obozem, krzątającego się żywo wśród wojska, wydającego rozkazy.
Prestimion miał wielką ochotę wskoczyć na grzbiet hieraxa i obejrzeć to wszystko osobiście, lecz kiedy wspomniał o tym Gialaurysowi i Septachowi Melaynowi, obaj sprzeciwili się gniewnie i zapewnili, że zabiją ptaki Gornotha Gehayna, jeśli dostrzegą go w pobliżu klatek. Prestimion musiał obiecać, że nie poleci, nadal jednak marzył o wzniesieniu się w powietrze.
Niegdyś, bardzo dawno temu, na Majipoorze istniały latające maszyny. Opowiadano, że Lord Stiamot walczył ze Zmienno-kształtnymi z powietrza, podpalając wioski zrzucanymi z nieba płonącymi gałęziami i biorąc ich w niewolę. Umiejętność budowania takich maszyn zaginęła w dalekiej przeszłości i na ogromnej planecie przenoszono się z miejsca na miejsce powolnymi lataczami lub pojazdami ciągniętymi przez wierzchowce. Nikt poza tymi chudymi dzieciakami z prowincji lyann nie wiedział, jak to jest wznieść się w przestworza. Prestimion bardzo im tego zazdrościł.
Cóż, wiedział, że z talentem do kierowania hieraxami trzeba się urodzić i ćwiczyć od dzieciństwa, zresztą był prawdopodobnie zbyt ciężki, by ptak zdołał go unieść. A poza tym miał walczyć, i to wkrótce.
Postanowili, że nie będą czekać na posiłki. Gdyby czekali, pozostałe armie Korsibara mogłyby zaatakować ich od wschodu, a gdyby siły Mandrykarna, Farholta i Navigorna połączyły się z wojskami pod dowództwem Koronala, znikłaby ostatnia szansa zwycięstwa. Musieli uderzyć raz, przeciw armii prawdopodobnie słabszej liczebnie niż ich własna.
— Gdyby Thalnap Zelifor był z nami — powiedział Gialaurys — moglibyśmy użyć jego magii, by spojrzeć na obóz Korsibara i policzyć jego żołnierzy. A także dowiedzieć się, jak najlepiej go zaatakować.
— Patrzymy na obóz Korsibara oczami tych chłopców, a to lepsze niż jakakolwiek magia — odparł Prestimion. — Jeśli zaś chodzi o drogę ataku, jesteśmy na ziemi Gornotha Gehayna, który przygotował nam dobre mapy. Thalnap Zelifor z pewnością powróci któregoś dnia i przyniesie te swoje maszyny do czytania w myślach. Moim zdaniem z Korsibarem skończymy jednak bez jego pomocy.
Pochylili się nad mapami. Po obu stronach rzeki znajdowały się prowadzące do tamy leśne ścieżki. Należało poczekać na bezksiężycową noc, połową kawalerii na wschodnim brzegu, a połową na zachodnim podejść do obozu Korsibara i zaatakować go z obu stron jednocześnie. Podczas tej bitwy Prestimion miał zamiar posadzić swych łuczników na grzbietach wierzchowców: błyskawiczny atak, szpikowanie strzałami zaskoczonych przeciwników. Jeźdźcy uzbrojeni w łuki z pewnością wywołają panikę. A potem ciężka piechota, Gaviad od wschodu, Gaviundar od zachodu — niech Bogini ma ich w swojej opiece, jeśli tym razem się spóźnią! — seria potężnych uderzeń, jedno po drugim. Sepiach Melayn, rapierem wycinający sobie drogę do obozu, Gialaurys z włócznią…
Tak, właśnie tak! O co chodziło uzurpatorowi, co spowodowało, że Korsibar wydał się w ich ręce z własnej woli?
— Za trzy dni nie będzie na niebie żadnego księżyca — oznajmił Svor, sprawdziwszy ten fakt w swych almanachach i almagestach.
— Będzie to więc nasza noc — zdecydował Prestimion. lyann była w tym miejscu wąska, niezbyt głęboka, łatwa do przekroczenia. Większość spływającej nią z północy wody zatrzymywała tama, postawiona przed ośmiuset laty przez Lorda Mavestoia. Prestimion podzielił wojska i ustawił je po obu brzegach. Wraz ze swymi łucznikami na wierzchowcach zajął miejsce na wschodnim brzegu, za nim znajdował się Gialaurys z ciężką piechotą, a jeszcze dalej siły Gaviada. Na zachodnim brzegu pozostała regularna kawaleria pod wodzą diuka Miaule wraz z oddziałami dowodzonymi przez Septacha Melayna oraz armią Gaviundara, mającą przeprowadzić drugie uderzenie.
Zapadła noc. Świeciły tylko gwiazdy, w tej części świata wyjątkowo jasne. Na północy błyszczała wielka Trinatha, którą znali wszyscy, na wschodzie Phaseil, na zachodzie jej bliźniaczka Phasilin, środek nieba wyznaczały zaś Thorius i jaskrawo-czerwona Xavial. Gdzieś tam, mała i żółta, lśniła też gwiazda Starej Ziemi, choć nie było powszechnej zgody, którą z wielu małych żółtych gwiazdek jest, poza tym świeciła jeszcze wprost nad nimi, niczym złe oko na niebie, jaskrawa nowa błękitno-biała gwiazda, która objawiła się światu, gdy Korsibar i Prestimion, rzecz jasna osobno, płynęli Glayge na północ, wracając z Labiryntu na Zamek.
Właśnie w świetle gwiazd, a zwłaszcza tej nowej, widzieli nad sobą, u krańca doliny, cienki biały pasek tamy łączący dwa czarne wzgórza. Prestimion wiedział, że tam właśnie muszą wspiąć się tej nocy jego ludzie, wejść po stromych, zalesionych zboczach, a potem posuną się kawałek dalej i zaatakują nie spodziewających się niczego rojalistów w ich obozie. Przyglądał się szczytowi tamy i miał wrażenie, że widzi poruszających się po nim ludzi. Byli to niewątpliwie wartownicy. Czy wiedzieli o tym, że w ich kierunku zmierzają dwie armie, idące po obu stronach rzeki? Najprawdopodobniej nie. Ich ruchy były spokojne, powolne; po prostu żołnierze, z tej odległości nie więksi od zapałek, chodzili powoli po szczycie tamy.
Prestimion sprawdził pozycję gwiazd. Czas ruszać. Podniósł dłoń, przytrzymał w górze przez chwilę i opuścił. Rozpoczął się marsz ścieżką wzdłuż brzegu rzeki. Oddziały diuka Miaule także były już w ruchu.