Pięli się pod górę.
Bogini okazała nam swą łaskę, pomyślał książę Muldemar. Dziś w nocy zakończymy wojnę i świat znów będzie normalny.
— Co to? — spytał Svor. — Grzmot?
Prestimion rozejrzał się dookoła, zaskoczony. On także usłyszał głuchy huk, noc jednak była jasna, bezchmurna. Nie widział błyskawicy, z pewnością nie nadchodziła burza.
— Bracie! Bracie!
Ścieżką biegł ku nim Taradath.
— Nie tak głośno — syknął Prestimion. — Co się stało?
— Gaviad… armia Zimroelu… — Tak?
Kolejny huk, głośniejszy od poprzedniego.
— Właśnie się dowiedziałem… uciekają.
— Uciekają? Ale jak… dlaczego…?
— Spójrz! — powiedział Svor. — Tama!
Huk narastał. Czyżby to były wybuchy? Na szczycie tamy nie widać już było ludzi. Błysnęło czerwienią, zupełnie jakby zapaliła się f lara, na białym betonie pojawiła się zygzakowata linia i trójkąt czerni niczym oderwany od bieli gigantycznej ściany.
— Wysadzają tamę! — krzyknął Svor piskliwym, rwącym się głosem. — Zaleje nas całe jezioro!
— Ale zatonie przecież setka wiosek… — Prestimion umilkł i z niedowierzaniem patrzył w górę. W niepewnym świetle wybuchów widział, jak tama wali się w gruzy, a na niego i wszystkich jego ludzi spada ściana wody.
V. KSIĘGA MAGÓW
1
To najbardziej puste, najbardziej rozpaczliwe miejsce na świecie, pomyślał Prestimion. Może z wyjątkiem strasznych pustyń Suvraelu, na które nie udaje się nikt przy zdrowych zmysłach.
O tej mrocznej godzinie szedł przez świat szarości. Szare było rozciągające się nad jego głową niebo, szara była ziemia pod jego stopami, nawet wiejący ze wschodu wiatr, niosący piasek i kurz, także wydawał się szary. Kolorowe były wyłącznie rośliny, rzucające wyzwanie wszechobecnej szarości z gniewem i determinacją, których przyczyny znały tylko one. Wielkie twarde grzyby w kształcie kopuł, mające barwę chorej żółci, rozpryskiwały się pod nogami, wysyłając w powietrze jaskrawozielone zarodniki, rzadka, sztywna i ostra trawa była jaskrawokarminowa, drzewa, wysokie i wąskie jak włócznie, miały jasnoniebieskie wąskie liście, kapał z nich żrący różowy sok.
Daleko na horyzoncie Prestimion widział niskie kredowe wzgórza przypominające rzadkie zęby. Dzieląca go od nich pustynia była jałowa, beznadziejna; tylko od czasu do czasu natrafiał na źródło bijące z otoczonej skamieniałą solą dziury w ziemi.
Szedł od wielu dni, tak wielu, że zdążył stracić już rachubę czasu. Język miał sztywny z pragnienia, powieki spuchły mu do tego stopnia, że patrzył na świat niczym przez nie domknięte żaluzje. Po ciele spływał mu pot, do lepkiej skóry przyklejał się pył, promienie słoneczne paliły niemiłosiernie. Przed oczami stale przebiegały mu obrazy kataklizmu, który zniszczył jego armię, a także pozbawił go najdroższych przyjaciół.
Bezlitosna biała ściana wody spadająca po zboczach wzgórza, niosąca kawałki betonu…
Przerażone wierzchowce stające dęba, rozpierzchające się na wszystkie strony, piechota rozpaczliwie biegnąca pod górę, szukająca bezpiecznego miejsca, ryk pędzącej wody, straszny dźwięk, zupełnie jakby Wielki Księżyc spadł z nieba…
Prestimion nie miał pojęcia, jak udało mu się przeżyć wysadzenie tamy. Pamiętał pierwszą zalewającą go falę, toczącą się po ziemi wodę, pamiętał też obraz spadającego z nieba jeziora. Pamiętał, jak jego wierzchowiec usiłował ustać na nogach. Potem nie pamiętał już nic. Wiedział, że nie udało mu się opanować zwierzęcia i że woda uniosła go z siodła. Co później? Płynął? Tak, musiał w jakiś sposób utrzymać się na powierzchni wody, mimo wirów i walących w niego niczym głazy coraz to nowych fal. Wiry wciągały go — miał wrażenie, że płuca mu pękną — a potem wypychały na powierzchnię. Tego wszystkiego jednak nie pamiętał. Pamiętał tylko, jak poczuł pod stopami ziemię, wpełzał na kawałek skały, która jeszcze niedawno musiała być częścią zbocza wzgórza wznoszącego się poniżej tamy, pamiętał, jak leżał na niej bezwładnie, dysząc i wymiotując wodą, walcząc o oddech.
Pamiętał ludzi Korsibara schodzących ze wzgórz, odszukujących jego nieprzytomnych jeszcze żołnierzy, których oszczędziła fala, zarzynających ich jak świnie.
Nie miał pojęcia, jak udało mu się uciec. Stracił broń. Może znalazł schronienie na przykrytej od góry skalnej półce, może za jakimś krzakiem. Wiedział tylko, że jakimś cudem udało mu się ujść z życiem. Opuścił pole bitwy, miejsce nad brzegiem wody, po którym biegali wrzeszczący żołnierze, a ziemia tam zasłana była trupami i dobijanymi rannymi…
Nie po raz pierwszy widział ten ponury krajobraz śmierci. Po raz pierwszy obserwował go dawno temu w Domu Muldemar, w miłej i spokojnej czytelni matki, wyczarowany przez maga Galbifonda w misie jakiegoś bladego płynu. Galbifond wypowiedział zaklęcie i pokazał mu pole bitwy, scenę przerażającego chaosu. Nie wiedział wówczas, czyje to armie się starły, teraz jednak nie miał wątpliwości, że jedna była jego własna, a druga Korsibara. Korsibar zwyciężył, gdyż zdecydował się na czyn nie do opisania zły.
On jednak przetrwał. Oczami wyobraźni widział samego siebie, chwiejnym krokiem oddalającego się od pola walki. Widział, jak znajduje wreszcie jakieś spokojne miejsce, z którego nie widać ni przyjaciela, ni wroga. Widział, jak wspina się stromą kamienistą ścieżką w górę rzeki, jak mija resztki tamy, palisadę otaczającą obozowisko armii Korsibara…
Był sam, kiedy nadszedł straszny poranek po tej strasznej nocy. Obejrzał się za siebie i pomyślał: Gdzie jest Taradath? Abrigant? A także Svor? Gialaurys? Sepiach Melayn?
Dlaczego tak bardzo pragnął zostać Koronalem? Czy nie był wystarczająco szczęśliwy jako książę Muldemar? Stracił dwóch braci i trzech najbliższych przyjaciół, zginęły tysiące żołnierzy walczących o jego sprawę. Po co? By w miejsce innego mężczyzny mógł zasiąść na wielkim bloku czarnego opalu poprzecinanego rubinowymi żyłkami, by ludzie klękali przed nim i wykonywali jakieś bezsensowne gesty, i by z powagą słuchali, jak nadaje prawa?
Rozmiar nieszczęścia, śmierci i zniszczenia oszałamiał, znieczulał Prestimiona. Ilu zginęło przez niego? Jego wielkie ambicje uczyniły męczenników z tysięcy zwykłych, dobrych ludzi. Majipoor nie był światem wojowników, od czasu zwycięstwa Lorda Stiamota nad Metamorfami przed siedmiu tysiącami lat jego obywatele żyli spokojnie, w szczęśliwej harmonii, a ci, których los obdarzył wojowniczym temperamentem, wyżywali się w rycerskich turniejach lub uprawiając sporty wywodzące się z walk. A tu nagle jeden człowiek zdecydował, że będzie rządził, i na świecie pojawiła się wojna, ginęli ludzie, którzy mogli żyć długo i szczęśliwie…
Musiał iść cierpliwie przez nieznany świat w nadziei uniknięcia gniewu ludzi Korsibara, dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którym mógłby odpocząć, nabrać sił, zastanowić się, jak ma zamiar przeżyć resztę pozostałych mu jeszcze na ziemi lat.
Przez wiele następnych dni Prestimion żywił się korzonkami, liśćmi i białymi kwaśnymi owocami. Kiedy przekroczył linię kredowych wzgórz, świat zmienił się odrobinę; ziemia była tu bladobrązowa z pasmami czerwieni, a więc, być może, żyzna. Płynęła przez nią ze wschodu na zachód wąska rzeka, rozgałęziająca się na trzy odnogi. Na brzegach rzeki rosła trawa i drzewa, a niektóre z nich miały fioletowe duże owoce o pomarszczonej skórce. Prestimion nadgryzł jeden z nich i nie zachorował, przed snem zjadł więc kilka, a kiedy rano obudził się zdrowy, zjadł jeszcze kilka i zebrał parę na drogę, do poły kaftana.