Kraina ta była surowa. Niebezpieczeństwo czyhało wszędzie. Potknął się o luźne gałęzie i omal nie upadł, a kiedy odzyskał równowagę, zobaczył, że stoi na krawędzi jamy, w głębi której czekał już nań stwór o błyszczących czerwonych oczach i żółtych pazurach. Nieco później tego samego dnia, pozornie znikąd pojawiła się bestia o garbatym grzbiecie pokrytym łuską sprawiającą wrażenie twardej jak skała, zaszarżowała machając na boki głową niczym maczugą, ominęła go jednak, jakby poszukiwała smakowitszej zdobyczy. Widział też komiczne skaczące stworzenia o wesołych złotych oczach, lecz z kolca jadowego na końcu ogona tych zwierząt spływała trucizna zabijająca tłuste szare jaszczurki, na które polowały. Dzień czy dwa później pojawił się rój skrzydlatych owadów, oślepiająco kolorowych jak latające drogie kamienie. Wypełniły powietrze mlecznym oparem, a kiedy w tę śmiercionośną mgłę wleciał ptak, skrzydła mu opadły i runął na ziemię jak kamień.
Potem krajobraz zmienił się znowu. Pojawiły się głębokie kaniony i szczeliny. Szkielet ziemi znajdował się tu na samym wierzchu, obnażony w szerokich czarnych pasach przecinających miękką czerwonawą skałę wzgórz. Niskie krzewy o białych wełniastych liściach pokrywały ziemię niczym futro. Rosły tu też wielkie drzewa o grubych czarnych pniach i szerokich koronach żółtych liści.
Znalazł tu nawet wioskę, zbudowaną na dnie wąskiego kanionu. Mieszkańcy byli Ghayrogami, wężowatymi istotami pokrytymi szarą łuską o rozgałęzionych, ruchliwych szkarłatnych językach. Było ich kilkuset, żyli w domach rozrzuconych na przestrzeni kilku mil. Ta sucha kraina najwyraźniej im odpowiadała; Ghayrogowie często osiedlali się na niegościnnych połaciach Majipooru, najbardziej przypominających ich rodzimą planetę.
Byli przyjaźni. Dali Prestimionowi miejsce do spania i jedzenie, całkiem pożywne, choć o dziwnym smaku, udało mu się nawet zdobyć łuk i kilka strzał, dzięki którym podczas dalszej wędrówki mógł polować. Wyposażyli go także w plecak.
O Koronalach i wojnie domowej nie wiedziano tu nic. Nie znano Korsibara, Prestimiona, nie wiedziano nic o Prankipinie, nawet o Confalumie. Ghayrogowie żyli tu niczym na własnej planecie.
Prestimion spytał ich, gdzie jest, a oni odpowiedzieli mu z dziwnym, syczącym, niemal niezrozumiałym akcentem: „To miasteczko Valmambra, gdzie zaczyna się pustynia tej samej nazwy”.
Kiedy usłyszał to słowo, wróciła mu pamięć przeszłości tak dalekiej, że wydawała się wręcz innym życiem. W czytelni w Domu Muldemar jest z nim matka i siwy, zgarbiony mag Galbifond. Naczynie wypełnione bladym płynem, w którym mag pokazał mu — jak? — aż nazbyt dokładny obraz bitwy nad brzegami lyanny i rzeź.
Dopiero teraz Prestimion przypomniał sobie, że wizja ta składała się z dwóch części. Obraz pola walki zbladł, a w płynie ukazał się ponury szary krajobraz, bardziej pustynny niż krajobraz krainy, którą właśnie przemierzał. Pojedyncze skaliste wzgórza. Czerwonawa ziemia, głazy w kształcie klina. Skręcone, rzadko pokryte liśćmi pojedyncze drzewo szambra, wijące się przed nim na tle bezchmurnego nieba. Szambra, drzewo pustym Valmambra, nie spotykanie nigdzie indziej. I mała figurka człowieka, idącego powoli przez martwy świat, stawiającego z wysiłkiem krok za krokiem. Niewysoki, szeroki w ramionach mężczyzna o krótko przyciętych złotych włosach, podarty skórzany kaftan, plecak, łuk i kilka strzał. On sam. Galbifond pokazał mu to wszystko jeszcze w Domu Muldemar. Pokazał mu samotnego zmęczonego wygnańca, brnącego przez pustynię ku miastu magów, Triggoin. Svor śnił raz o Triggoin. Wedle snu Prestimion tam właśnie może się dowiedzieć, jak odzyskać koronę.
Galbifond pokazał mu to wszystko dawno, dawno temu, w głębi misy wypełnionej białawym płynem, pokazał mu bitwę, klęskę, wędrówkę na północ, pustynię… a teraz tamta wizja stała się rzeczywistością.
Musiał więc iść ku swemu przeznaczeniu, choćby wbrew woli.
— Mam sprawę do załatwienia w mieście Triggoin — powiedział Ghayrogom z wioski leżącej na skraju pustyni, którą musiał przekroczyć. — Czy możecie wskazać mi prowadzącą tam drogę?
Rzeczywista Valmambra okazała się pod każdym względem identyczna z tą, którą Galbifond pokazał mu w wizji na dnie misy: identyczne były wzgórza, głazy i te kilka skręconych drzew wyrastających z czerwonawej ziemi. W wizji jednak tylko widział pustynię, a to zupełnie coś innego niż przez nią iść. Wcześniej miał wrażenie, że wędruje po pustyni od początku swej podróży na północ, teraz jednak zorientował się, że to, co brał za pustynię, było parkiem, rajem… w porównaniu z Valmambrą. Kraina, którą przeszedł, była bowiem sucha i jałowa, nie zamieszkana, ponieważ nikt nie chciał tu mieszkać. Valmambra była prawdziwą pustynią, nie zamieszkaną, ponieważ nie nadawała się do zamieszkania.
Ghayrogowie powiedzieli mu, że Triggoin leży wprost na północ, po drugiej stronie pustyni. Poradzili mu trzymać się gwiazd, Phaseil powinien świecić po jego prawej ręce, Phasilin po lewej, przed oczami zaś ma mieć Trinanthę na nocnym niebie. Po jakimś czasie, mówili, dotrze do wioski Jaggereen, zamieszkanej także przez Ghayrogów, jedynym osiedlu znajdującym się na właściwej pustyni. Tam powiedzą mu, jak dalej iść do Triggoin.
Wydawało się to bardzo proste. Ghayrogowie, i przed nimi Galbifond, nie przygotowali go jednak na surowość pustyni. Nie przygotowali go na świat bezlitosnej suszy, w którym wędrować można było i trzy dni nie znajdując źródła wody, a jeśli jakąś się znalazło, była słona. Nie przygotowali na powietrze suche jak piasek pod nogami, palące nozdrza, raniące język. Na upał dnia, tak gwałtowny, że równy chyba temu, jaki spotkało się na legendarnym Suyraelu. Na chłód nocy. Na niemożność zdobycia niczego do jedzenia przez dwa, może nawet trzy dni, a potem znalezienie tylko jakichś żałosnych suchych jagód, gałązek płożącej rośliny o liściach jak kolce i od czasu do czasu, bardzo rzadko, żylastego mięsa szarego skaczącego stworzonka o wielkich wygiętych uszach wielkości ludzkiej głowy. Stworzenia te miały tak czuły słuch, że Prestimion nie potrafił ich podejść, jednak od czasu do czasu udawało mu się dostrzec jakieś na wzgórzu po drugiej stronie wąwozu, strzelał wówczas w kierunku, w którym, jak mu się wydawało, zwierzę ucieknie, słysząc dźwięk mknącej w powietrzu strzały, i jeśli przewidział prawidłowo, trafiał.
Triggoin miało leżeć na granicy pustyni, pustynia jednak wydawała się bez granic. Osłabł z wysiłku, głodu i pragnienia. Dostał gorączki i zawrotów głowy, tak że pustynia huśtała mu się przed oczami jak morskie fale. Tracił wzrok, bywało więc tak, że nie mógł używać łuku, stopy i nogi puchły mu, czyniąc torturą każdy krok. Wyobrażał sobie huk piorunów w krainie, która nie znała burz i deszczu. Miał wrażenie, że słońce otaczają wielkie pulsujące kręgi zielonego światła wypełniające pół nieba. Na plecach i ramionach miał rany spowodowane słonecznymi promieniami, a kiedy przewrócił się i zapadł w drzemkę w dzień, nie mając siły, by iść przed siebie, obudził się czerwony i spuchnięty.
W dzień lub dwa później zjadł jakiś niebieski orzech, który poranił mu usta oraz wywołał obrzęk powiek. Chmura małych złotych muszek pokąsała go, a każde ukąszenie powodowało otwartą ranę. Drogę zagrodził mu pas kolczastych krzaków, musiał więc zboczyć na wschód, nim znalazł przejście i mógł znowu skręcić na północ.
Śnił o Domu Muldemar, o miękkim łóżku, kamiennej wannie, winie, czystym ubraniu. Śnił o przyjaciołach. Pewnej nocy śnił o Thismet, która przyszła do niego, tańczyła i rozchyliła szatę, ukazując małe krągłe piersi o ciemnych sutkach.