Pewnego ranka po obudzeniu zaczął się dławić i przez dobrą godzinę wymiotował białawym płynem. Kiedy indziej obudził się z płaczem, co niesłychanie go zdumiało. Skórzane buty zaczęły rozchodzić się w szwach. Wystawały mu z nich palce stóp, a kiedy zranił się w jeden z nich, krwawił przez dwa dni.
Starał się nie myśleć o tym, gdzie jest i co się z nim dzieje. Nie chciał rozważać możliwości, że umrze tu i nikt go nie pochowa.
Przez cały dzień miał się za Koronala i próbował przypomnieć sobie, dlaczego wyjechał z Zamku. Potem przypomniał sobie prawdę.
Trzy cienkonogie zwierzęta usiadły przy nim pewnego dnia, gdy szykował się do snu nad suchym wąwozem. Wydawały brzęczące dźwięki bard/o przypominające śmiech. Miały ostre zęby; zastanawiał się, czy rozszarpią go i zjedzą. A jednak nie rozszarpały i nie zjadły. Pośmiały się, obeszły go kilkakrotnie w kółko i pozostawiły po sobie kupki zielonkawych odchodów. Poszły dalej. Uznały, że na nic się im nie przyda.
Trafił nad płynącą przez pustynię rzekę piasku. W południowym słońcu kryształki kwarcu lśniły w niej niczym diamenty. Ukląkł u brzegu, zaczerpnął piasek w dłonie, jakby to była woda, pozwolił mu przesypywać się przez palce i po raz drugi zapłakał.
Potknął się o poskręcany krzak i zwichnął nogę. Kolano spuchło mu jak balon. Przez dwa dni nie mógł go obciążyć. Niezdolny iść, pełzał. Na płaskiej równinie zaatakował go ptak padlinożerca, nieco podobny do milufty, o strasznych przekrwionych oczach, długiej nagiej szyi i dziobie jak ostrze kosy. Ptak spadł na niego z nieba, wrzeszcząc, jakby nie jadł nic od miesiąca, i próbował otoczyć go wielkimi skrzydłami.
— Jeszcze żyję! — krzyknął Prestimion, przewrócił się na plecy i próbował kopnąć go zdrową nogą. — Żyję! Żyję! Żyję!
Ptaszysku było najwyraźniej wszystko jedno. Prawdopodobnie oszalało z głodu. Zaatakowało go wielkimi żółtymi szponami i poraniło. Dziobem celowało w krtań i w oczy. Wyrwało mu kawał mięsa z ramienia, odskoczyło i wróciło po resztę.
— Żyję! — powtarzał Prestimion, próbując je odpędzić. — Żyję! Żyję! Żyję!
Były to pierwsze słowa, które wypowiedział głośno od bardzo wielu dni.
Odór ptaka doprowadzał do mdłości, ból ran palił jak ogień. Prestimion leżał na wznak, kopał, bił pięściami, bestia zaś podskakiwała i tańczyła wokół niego. Gdyby tylko wzleciała w powietrze, gdyby odrobinę się oddaliła, spróbowałby przeszyć ją strzałą, ale nie, trzymała się blisko, waląc skrzydłami i wymierzając ciosy dziobem, aż w rozpaczliwym gniewie złapał ją za szyję, przytrzymał i zaczął walić kamieniem.
Ptak upadł bezwładnie, przez jakiś czas powoli bił skrzydłami, a potem znieruchomiał. Kiedy już na pewno nie żył, Prestimion podszedł i wówczas dopiero zorientował się, że bestia jest niemal równie wielka jak on. Pomyślał, że mięso może być jadalne, ale była to myśl tak obrzydliwa, że znów zaczął wymiotować, choć nic nie jadł od wielu dni.
Obandażował najgłębsze rany płótnem wyrwanym z bielizny. Wstał i poszedł dalej. Właściwie przestał już odczuwać ból, choć krew przesączała mu się przez ubranie cały dzień. Zapominał, jak czuć ból.
Aż pewnego dnia nie mógł już iść dalej.
Miał wrażenie, że przez cały ten czas szedł we właściwym kierunku, nie dotarł jednak do wioski Jaggereen. Od dawna nie jadł nic, ani liści, ani korzonków, ani owadów, nie pił też, choć pewnego dnia zlizał wodę z płaskiego kamienia, po którym ciekła strużką nie wiadomo skąd. Teraz po prostu zabrakło mu sił. Wiedział, że to już koniec. Wszystkie jego wielkie ambicje miały umrzeć wraz z nim w tej pustce, nikt nie dowie się nigdy, co się z nim stało, a po jakimś czasie świat zapomni, że żył kiedyś jakiś Prestimion z Muldemar, choć wydawało się, że jego imię uwiecznione zostanie na liście władców.
Legł w cieniu wielkiego kamienia, plecak położył po jednej stronie, łuk po drugiej. Zamknął oczy. Jak długo będę czekać na śmierć? — pomyślał. Godzinę? Dzień? Już czuł, jak czas zwalnia bieg. W ustach miał pył, oddychał tak rzadko, że każdy oddech był dla niego wielką niespodzianką. Jeśli zdołał otworzyć oczy, przed sobą widział wirującą czerwoną mgłę. Długo leżał nieruchomo; pewnie już umarł… lecz nie, jeszcze nie, bo usłyszał, jak bierze kolejny oddech.
Powinienem wypisać imię przy ciele, pomyślał, żeby ten, kto znajdzie moje kości, wiedział, czyje są. Otworzył oczy, ale nie potrafił skupić wzroku. Znowu ta wirująca mgła. I słońce. Obrócił się lekko w lewo, drżącym palcem wypisał w piasku pierwszą literę, a po niej drugą i trzecią. Czwartej nie pamiętał.
Jakiś głos z góry podpowiedział mu:
— Czwarte powinno być S.
— A po nim T — dodał inny głos, głębszy, z ciężkim akcentem z miasta Piliplok.
— Znam ten głos — szepnął Prestimion.
— Owszem, znasz. Mój też. Podnieś go, Gialaurysie. Trzeba jak najszybciej odnieść go do wioski.
— Svor? To ty?
— Ja. Jest ze mną Gialaurys.
— A więc także umarłeś? Jesteśmy razem u Źródła, prawda?
— Jeśli wioska Jaggereen jest Źródłem, jesteśmy u Źródła, a przynajmniej trzysta jardów od niego, bo tak blisko dotarłeś o własnych siłach.
Prestimion poczuł, jak unoszą go potężne ramiona. Miał wrażenie, że nie waży nic.
— Trzymasz go mocno? — rozległ się ponownie głos Svora. — Doskonale. Nie potknij się. Jeśli go upuścisz, może rozbić się na tysiąc kawałków.
Dwa tygodnie lizał rany w Jaggereen, wiosce szałasów stojących na pustyni w jedynym miejscu, gdzie wypływała z ukrytych w głębi ziemi źródeł woda. Przez pierwszy tydzień spał na posłaniu z cienkich gałązek, budząc się od czasu do czasu, by zjeść gąbczasty chleb Ghayrogów i jakąś dziwną, słodką zupę, którą — łyżka po łyżce — karmił go Svor. Potem zaczęły mu wracać siły, więc wstawał z łóżka i spacerował po pokoju wsparty na ramieniu Gialaurysa. Po upływie kolejnego tygodnia poczuł, że może ruszać w drogę, choć nadal nie był całkiem zdrowy.
— Gialaurys uratował mnie, kiedy wysadzili tamę — opowiedział mu Svor. — Wyciągnął mnie z wody i niósł na plecach, kiedy uciekaliśmy przed ludźmi Korsibara. Karmił na pustyni. Gdyby nie on, z dziesięć razy umarłbym po drodze.
— Łże jak zwykle — zaprotestował Gialaurys, choć w jego niskim, spokojnym głosie nie było złości. — Nasz Svor jest znacznie twardszy, niż udaje. Prawie nie potrzebuje jedzenia, obywa się odrobiną wody, mknie po skałach i wąwozach jak zamfigir i parę razy gołymi rękami łapał małe zwierzęta, z których robiliśmy sobie obiad. Ciężko było tu dotrzeć, ale bez niego byłoby znacznie ciężej. Wygląda jednak na to, że najtrudniej przyszło to tobie. Jeszcze godzina i… nie ma o czym mówić. Znaleźliśmy cię, to najważniejsze. I nadal żyjemy, choć tylu zginęło.
— Korsibar będzie musiał odpowiedzieć za przerwanie tamy — powiedział Svor. — Widziałem, jak woda zabiera ludzi wokół mnie. Obawiam się, że straty należy liczyć w tysiące. I to tylko naszych żołnierzy, a woda zalała przecież dolinę i niczego się nie spodziewający farmerzy tonęli we śnie.
— Nie tylko Korsibar za to odpowie — dodał Gialaurys. — Z całą pewnością Dantirya Sambail skłonił go do przerwania tamy; Korsibar nigdy nie wymyśliłby czegoś tak złego o własnych siłach.
— Dantirya Sambail? — zdziwił się Prestimion. — Dlaczego miałby…
I nagle wszystko wróciło. Chwila zdumienia, gdy usłyszał pierwszy wybuch, który wziął za grzmot. Taradath przybiegł meldując, że armia Gaviada się wycofuje. Gaviad wcześniej wiedział, że tama runie. Chaos, który nastąpił zaraz potem, sprawił, że Prestimion zupełnie o tym zapomniał, ale słowa Gialaurysa wszystko mu przypomniały.