— Ciężka to przypadłość, obłęd spowodowany sprzecznościami, które wymyśla się samemu. Odpręż się, stary przyjacielu. To, co przedstawiają nam magowie, to w połowie szaleństwo, w połowie oszustwo. Nie widzę powodu, by którąś z tych połówek traktować poważnie. Ja w każdym razie nigdy nie traktowałem ich poważnie i nigdy nie potraktuję, czego i tobie życzę. Byłem jeszcze małym chłopcem, kiedy odrzuciłem i przestałem się zajmować wszystkim, co nie pasowało do mojego rozumienia świata.
— Ja nie jestem już do tego zdolny. A może moje rozumienie sensu świata zaczęło się zmieniać tu, w mieście magów? Zdaje się, że zaczynam im wierzyć.
— Bardzo mi cię szkoda.
— Daj spokój. — Prestimion pochylił się nad stołem, jego twarz znalazła się bardzo blisko twarzy Septacha Melayna. — Codziennie szukam w sobie siły, by odejść stąd i wszcząć wojnę z Korsibarem — powiedział cicho. — Znalazłem się bardzo daleko od tamtych spraw, ale chęć do rzucenia mu wyzwania pozostała. Korsibarowi nie wolno pozwolić na sprawowanie skradzionej władzy. Los świata może zależeć od tego, co zrobię, kiedy opuszczę to miasto, a do osiągnięcia celu mogę potrzebować pomocy magów, choć kiedyś przysięgałem, że z niej nie skorzystam.
— Jeśli potrzebujesz magów, użyj ich, Prestimionie. Nigdy nie powiedziałem, że odrzuciłbym narzędzie, które może się okazać przydatne.
— Przecież nie wierzysz magom, Septachu Melaynie. Jak możesz namawiać mnie, bym skorzystał z ich usług?
— Ty masz wiarę. W co ja wierzę, to nieistotne.
— Wiarę? Powiedziałem tylko, że niektóre rzeczy…
— Jeśli wierzysz choćby w niektóre rzeczy, nawróciłeś się na ich wyznanie. Wpadłeś. Niedługo będziesz nosił mosiężny hełm i szaty z naszytymi na nie mistycznymi symbolami.
— Kpisz ze mnie? — Prestimion uświadomił sobie, że się denerwuje.
— Jakże bym śmiał!
— Owszem. Kpisz ze mnie. Siedzisz tu i śmiejesz mi się w twarz, Septachu Melaynie.
— Obraziłem cię? Może wyjdziemy i stoczymy pojedynek?
— Na rapiery?
— Wybór broni pozostawiam tobie. Jeśli jesteś w nastroju samobójczym, mogą być rapiery. Możemy nawet walczyć, rzucając w siebie kamieniami lub kawałkami surowego mięsa. Możemy też stanąć na ulicy i obrzucić się zaklęciami, aż któryś z nas dostanie ataku paraliżu. — Septach Melayn roześmiał się, po chwili Prestimion zawtórował mu śmiechem.
Prestimion jednak nadal był niepewny, nadal szarpały nim wątpliwości. Tej nocy długo przewracał się z boku na bok, nim zasnął. Myślał o tym, że w którymś momencie zboczył ze ścieżki, którą szedł przez całe życie, i wędruje teraz po pustyni znacznie groźniejszej i bardziej zdumiewającej niż ta, którą niedawno przekroczył, zmierzając ku Triggoin.
3
— Mag Thalnap Zelifor czeka w korytarzu. Prosi o audiencję, Wasza Wysokość. Czy mam go odesłać? — spytał Najwyższy Doradca Farquanor’z ironicznym grymasem na twarzy. Nigdy nie krył niechęci do małego czarodzieja.
— Stawił się na moje żądanie — odpowiedział Korsibar. — Niech wejdzie. A ty się wynoś.
Te słowa Korsibara nie sprawiły bynajmniej przyjemności Farquanorowi. Bez słowa podszedł do drzwi — znajdowali się w surowej, ponurej sali tronowej Stiamota, gdzie Korsibar wolał ostatnio pracować — uchylił je i wyszedł, pozostawiając szczelinę, w której ledwie zmieścił się mały Vroon.
— Wasza Wysokość? — Thalnap Zelifor powitał Koronala gestem rozbłysku gwiazd, a jego żółte oczy wyraźnie się rozszerzyły. — Panie mój, czy dobrze się czujesz?
Zaskoczyło to Korsibara; nie wiedział, że skutki jego bezsenności są tak wyraźnie widoczne. Całą noc przewracał się z boku na bok, nie śpiąc i bezskutecznie szukając wygodnej pozycji w łożu, a nie była to jego jedyna bezsenna noc w ostatnich czasach.
— Wyglądam na chorego, Thalnapie Zeliforze?
— Wyglądasz na… zmęczonego. Jesteś blady. Masz ciemne sińce pod oczami. Znam zaklęcie pozwalające zasnąć, panie mój.
— A czy zaklęcie to daje sen bez snów?
— Na taki sen nie ma zaklęcia, panie mój — odparł Vroon.
— A więc obejdę się bez zaklęć. Śnię straszne sny, od których noc w noc budzę się zlany potem ze strachu, a kiedy nie śpię, wcale nie jest lepiej. — Korsibar zmarszczył czoło. Szczęki miał zaciśnięte, siedział na starym, nieozdobnym, marmurowym tronie Lorda Stiamota zgarbiony w napięciu, zaciśnięte w pięści dłonie spoczywały obok siebie, stykając się białymi kłykciami palców. — Tysiąc razy w ciągu jednej nocy widzę, jak wali się tama — mówił martwym głosem, wpatrzony w nagą kamienną ścianę po przeciwnej stronie sali. — Widzę, jak woda zalewa dolinę, najbliższe farmy i domy na brzegu rzeki… tylu ludzi zginęło, Thalnapie Zeliforze, ludzi Prestimiona, wieśniaków…
— Wysadzenie tamy to dzieło Dantiryi Sambaila, panie mój.
— Zaszczepił mi ten pomysł niczym truciznę, od której umiera mi dusza, ale ja wydałem rozkaz. Wina leży po mojej stronie.
— Wina? Panie mój, przecież walczyłeś z buntownikami!
— Tak, tak. — Korsibar odwrócił wzrok od ściany, na moment zamknął oczy. — Buntownicy. No cóż, Prestimion nie żyje, w każdym razie tak się powszechnie uważa. Bunt został stłumiony. Tylko kiedy znów będę mógł zasnąć? Dantirya Sambail nadal wędruje po Zamku, męcząc mnie swoimi planami, podobnie siostra, płonąca gniewem, którego nie potrafię ułagodzić. Mam też wrogów, całą frakcję, wiem, że ona istnieje, wiem, że przeciw mnie konspirują, być może Farquanor i Farholt, może Oljebbin lub inni, których imion nigdy nie słyszałem, w tej chwili przygotowują plan zastąpienia mnie którymś z braci Prestimiona albo nawet samym prokuratorem…
— Panie mój…
— Powiedz — przerwał mu Korsibar — czy ty także konspirujesz przeciw mnie?
— Ja, panie mój?!
— Przychodzisz i odchodzisz, raz jesteś na służbie tego, raz owego, zawsze tak było. Sprzedałeś się Gonivaulowi, Thismet, Prestimionowi. A teraz przybywasz na Zamek i twierdzisz, że uciekłeś od Prestimiona. Znów chcesz się sprzedać, tym razem mnie. Co takiego każe wiązać się ze mną tylko spryciarzom i karierowiczom? Pierwszy był ten chytry mały Svor, którego kochałem, ale odszedł, by przytulić się na łonie Prestimiona, teraz jest Farąuanor, który powie wszystko każdemu, jeśli tylko może coś na tym skorzystać, i Dantirya Sambail, który zdołał jednocześnie zdradzić swego kuzyna i wyrządzić mi niepowetowane straty, namawiając mnie do wysadzenia tamy, co chętnie bym odwrócił, jeśli mógłbym odwrócić choć jeden czyn w życiu…
— Panie mój…
Korsibar nie dał jednak sobie przerwać.
— …nawet mój własny mag, Sanibak-Thastimoon; wydaje się lojalny, ale wiem, że tkwi w nim jądro zdrady. Oljebbin, Gonivaul… im też nie mogę ufać. Kto zostaje? Nayigorn? Jemu chyba mogę wierzyć, to prawdziwy przyjaciel. I Mandrykarn. Prawdopodobnie także Venta. Iram. Nawet oni odwrócili się jednak ode mnie po wysadzeniu tamy, choć udają, że kochają mnie jak niegdyś. — Koronal przerwał wreszcie i spojrzał groźnie na Vroona. — Mam ci ufać, Thalnapie Zeliforze? Dlaczego?
— Ponieważ zarówno tu, w Zamku, jak i poza Zamkiem tylko ty możesz mnie osłonić, panie. Jesteś moim oparciem. Będę twoim wiernym sługą we własnym dobrze pojętym interesie.
Korsibar uśmiechnął się lekko.
— Doskonale. To przynajmniej zabrzmiało w miarę uczciwie. — Spojrzał na Vroona spod oka. — Czy słyszałeś plotki, jakoby Prestimion przeżył powódź i ukrywał się w tej chwili gdzieś na północy?