Kiedy wyjechali z Zamku, powrócił do naturalnej postaci, Thalnap Zelifor przypomniał mu jednak, że jeśli jakiś latacz zbliży się do nich na drodze, musi być Su-Suherisem.
— Rozumiem — powiedział i co kilka minut przesuwał dźwignię. — Czy to nadal działa? — pytał. — Czy zmieniłem się w Su-Suherisa?
— Jesteś wręcz idealnym Su-Suherisem — odpowiadał za każdym razem Thalnap Zelifor.
Wkrótce dostrzegli przed sobą złotą siatkę, w którą układały się ulice miasta rozrywki, Morpin Wysokiego. Zaparkowali latacz przy wielkiej fontannie zbudowanej za rządów ojca Korsibara i wkrótce znaleźli się w centrum miasta.
— Jak wyglądam? — pytał raz za razem Korsibar. — Bo rozumiesz, nie mogę w żaden sposób stwierdzić, czy ta twoja maszyna działa prawidłowo.
— Panie mój, zorientujesz się, że coś jest nie tak, kiedy ludzie zaczną przed tobą klękać i czynić gest rozbłysku gwiazd. Na razie nikt nie zwraca na nas uwagi.
Zbliżała się północ, ulice pełne były jednak ludzi. Korsibar niósł Vroona na ramieniu, by ocalić go przed stratowaniem. Zrezygnował z kuszących rozrywek; wydawało mu się w jakiś sposób niestosowne, że poważny, wręcz ponury Su-Suheris zabawiałby się na zjazdach lustrzanych lub w tunelach mocy, więc tylko szedł z tłumem, jedną ręką przytrzymując przełącznik machiny maga i zastanawiając się, jak to możliwe, że nikt w tym tłumie nie nagabuje Koronala Majipooru.
Kilkakrotnie dostrzegł zażywających przyjemności dworaków, Woolocka Falsa z Gossif, hrabiego Gosbecka, Irama z Normork. Nie poznali go, co najwyżej obrzucali obojętnym spojrzeniem. Wspaniała jest ta magia, myślał. Czy też może dzieło nauki? Nie potrafił określić różnicy między jednym a drugim.
Szedł w tłumie i słuchał, co mówią ludzie.
Tej nocy w Morpin Wysokim Koronal i jego polityka nie były najpopularniejszym tematem rozmowy. Minęła godzina, nim po raz pierwszy usłyszał swe imię. Zatrzymał się na progu gospody i dobiegł go pijacki krzyk: „Wypijmy zdrowie Korona-la!”. Ktoś odkrzyknął „Lord Korsibar! Lord Korsibar!”, rozległy się brzęki kielichów. Czyżby go rozpoznano? Nie, nie, nikt na niego nie patrzył. Po prostu pili jego zdrowie. Jeśli jednak w mieście rozrywki wznoszono toasty za Koronala Majipooru, czy nie oznaczało to, że bezpodstawne są plotki, jakoby ludzie nie byli zadowoleni z jego rządów?
Mijał czas, Korsibar kilkakrotnie słyszał swe imię, wychwytywał nawet fragmenty rozmów o polityce. Ktoś oznajmił, jakby wiedział to na pewno, że Dantirya Sambail ma objąć urząd Najwyższego Doradcy w miejsce Farąuanora i prawdopodobnie kiedyś, gdy Confalume umrze i Korsibar zostanie Pontifexem, on właśnie otrzyma urząd Koronala. Kto inny, z równą pewnością wtajemniczonego, odparł natychmiast:
— Lord Korsibar nigdy nie wyniesie prokuratora tak wysoko. Nigdy. Prokurator jest zbyt niebezpieczny. Korsibar wyśle go z powrotem do Ni-moya. Nasz Korsibar dobrze wie, jak postępować z ludźmi, którzy przysparzają mu kłopotów. Popatrzcie tylko, jak rozprawił się z Prestimionem.
Kiedy powrócili nad ranem do Zamku, Korsibar odczuwał uniesienie i tryumf. To, co usłyszał w Morpin Wysokim, ukoiło jego najgorsze obawy.
— Uratowałeś mnie z otchłani rozpaczy — powiedział do Vroona, wręczając mu mieszek srebrnych rojalów. — Gdyby nie ta twoja maszyna… ach, z pewnością byłbym zgubiony. — Wyłączył urządzenie, by iluzja Su-Suherisa znikła i odszedł do swych apartamentów, pogwizdując wesoło.
W ciągu kilku następnych dni znów jednak ogarnęły go wątpliwości. Pocieszenie, które znalazł w Morpin Wysokim, okazało się krótkotrwałe, musiał znów udać się między ludzi, upewnić się, że dowody uczucia, które składano mu w tym mieście, to nie wyjątki wśród ogólnego klimatu niezadowolenia z jego rządów.
Urządził więc wszystko tak jak poprzednio. Wyjechał wczesnym popołudniem i spędził wieczór w Bombifale o pomarańczowych murach z piaskowca. Przez wiele godzin przysłuchiwał się rozmowom, które nie dotyczyły go w żadnym stopniu, wychwycił zaś tylko fragmenty tych, w których jego rządy oceniano bardzo wysoko.
Tak! Teraz już wiedział, że nie ma się czego obawiać. Uznał za oczywiste, że nawet ten straszny czyn, który uwolnił go od armii Prestimiona, nie pozbawił go miłości ludu.
Owe tajemne wyprawy do miast Góry i przysłuchiwanie się pochwałom stały się dla niego nałogiem. Po raz trzeci wyprawił się do świetlistego Halanx, po raz czwarty powtórnie do Morpin Wysokiego, potem zaś do znajdującego się tuż poniżej Zamku Sipermit, położonego na zboczu góry przeciwnym do tego, na którym zbudowano Morpin Wysokie. I właśnie w Sipermit zdarzyło się nieszczęście, tam zapomniał o przełączniku w maszynie Thalnapa Zelifora, a było to pewnej księżycowej nocy w ogrodzie rzeźb Lorda Makhario, kiedy pochylił się, by wysłuchać fragmentu cichej rozmowy.
— Panie mój! — szepnął przestraszony Thalnap Zelifor.
— Cicho bądź! — odpowiedział Korsibar. — Czy nie widzisz, że chcę usłyszeć, co mówią ci…
— Panie. Przełącznik!
— Ach, przełącznik! — Korsibara przeraziła własna głupota. — Na miłość Bogini! — Dopiero teraz dał sobie sprawę z tego, że obie ręce ma wolne, że stoi oblany księżycowym światłem i kilkunastu mieszkańców Sipermint widzi go nie jako jednego więcej dwugłowego spacerowicza zażywającego odpoczynku w ogrodzie, którym był przecież jeszcze przed chwilą, lecz jako Koronala Lorda Korsibara w zielono-złotym, urzędowym stroju. Błyskawicznie sięgnął do pasa i przesunął dźwigienkę w dół. Mimo to ze strony kilku stojących najbliżej osób usłyszał okrzyki zdumienia, dojrzał, że ludzie patrzą na niego z niedowierzaniem.
— Znów jesteś Su-Suherisem, panie — powiedział Thalnap Zelifor. — Ale powinniśmy szybko stąd odejść.
— Tak, tak… rzuć na nich czar, dobrze? Niech umysł im się zmąci, niech nie przywiązują wagi do tego, co dostrzegli przed chwilą.
— Spróbuję — obiecał Vroon.
W jego głosie brzmiała niezwykła nutka wahania. Korsibar szybkim krokiem wyszedł z parku.
4
W trzecim miesiącu pobytu w Triggoin Prestimion przeżywał głęboki kryzys. W głowie zamieszały mu zasady magii, na pół przetrawione, niemal zupełnie niezrozumiałe. Nocne nauki Gominika Halvora oświecały go, lecz jednocześnie powodowały nieznośny zamęt myśli, w tej chwili bowiem Prestimion zarówno wierzył, jak i nie wierzył w świat niewidzialnych duchów. Raz za razem obserwował niewyjaśnioną skuteczność niektórych czarów i zaklęć, niektórych amuletów i magicznych narzędzi, niektórych olejków, mikstur, proszków z ziół i mieszanek różnych minerałów. Widział kamienie jarzące się w mroku przedziwnymi kolorami i wydzielające ciepło. Widział przeraźliwe demony tańczące w białym płomieniu czarnych świec. Widział wiele jeszcze innych rzeczy, niepokojąco rzeczywistych. Widział je i coraz trudniej mu było mówić: „To przecież nierzeczywiste, to pozór, to iluzja i głupota”. Zaprzeczało temu świadectwo jego własnych oczu.
Mimo to… mimo to…
Mimo to Prestimion na każdym kroku spotykał dowody na wszystko, co niegdyś twierdził: znajdował świadectwa oszustw wszelkiego rodzaju, fałszerstw, pozorów, iluzji. Widział fabryki, w których znudzeni robotnicy produkowali w niezliczonych kopiach prymitywne statuetki nieistniejących bogów i demonów przeznaczone dla najbardziej łatwowiernych z ludzi, widział, jak dzieła te pakowane są w pudła i transportowane do hurtowni, z których rozchodzą się na cały świat. Przeglądał drukowane na tanim papierze prymitywne księgi przekleństw, którymi można obrzydzić życie wrogom, i zaklęć gwarantujących wzbogacenie się, narodzenie dziecka pożądanej płci lub spełnienie innych marzeń, produkowane najwyraźniej dla naiwnych przez pozbawionych zasad oszustów.