Выбрать главу

Słyszał, jak Gominik Halvor mówi, że magowi przydaje się opanowanie tanich sztuczek i hipnotyzmu. Słyszał, jak w gospodach młodzi adepci magii przechwalają się, jakie to sztuczki opanowali ostatnio: kształtowanie woskowych laleczek, które nie topnieją w ogniu i śpiewają w nieznanych językach, zaklęć pozornie otwierających drogę do sąsiednich wszechświatów, rytów wywołujących lewitację, zniknięcia i cudowne objawienia, a wszystkie te cuda, co sami przyznawali, osiągane były dzięki prostym urządzeniom mechanicznym. Ci młodzi ludzie bawili się między sobą w licytacje swych fałszerstw. „Pięćdziesiąt rojalów za tańczącą wodę!” — krzyczał jeden, a inny odpowiadał mu: „Sześćdziesiąt rojalów za latające duchy!”. Wszystko to wzmagało wrodzony sceptycyzm Prestimiona, na drugiej szali wagi ciążyła jednak wiedza o nieznanym, którą przekazał mu Halvor, niekompletna, źle rozumiana, lecz otwierająca prawdziwe drzwi do światów leżących poza sferą ludzkiej rzeczywistości. Te niewiarygodne fakty, którym nie potrafił zaprzeczyć, wstrząsały całym jego jestestwem.

W nocy cierpiał koszmary, jego umysł opanowywały złowrogie i przerażające stwory. Widział w nich wielkiego czarnego kraba odgryzającego krawędź słońca, gigantycznego węża o tysiącu nóg na krawędzi świata, roje owadów o wilczych pyskach… Budził się spocony i drżący, często w ogóle obawiał się zasnąć.

Były jednak noce, podczas których nawiedzały go sny łagodne, przesłania Pani Wyspy Snu. Na swój sposób również go zaskakiwały, słyszał bowiem, iż matka Korsibara, lady Roxivail, zdobyła Wyspę, a wraz z nią maszyny, przez które wysyła przesłania światu poprzednia Pani, Lady Kunigarda zaś wolała uciec, niż zamieszkać na Tarasie Cieni Wyspy, gdzie zwyczajowo mieszkały byłe Panie. Przesłania, które dotarły do niego, pochodziły jednak niewątpliwie od Lady Kunigardy. Czyżby istniały teraz dwie Panie, obie mające dostęp do urządzeń, dzięki którym można przesyłać sny w umysły śpiących na całym świecie?

W snach Kunigardy znów wędrował przez Valmambrę, obszarpany, zmordowany, na granicy kompletnego wyczerpania, zataczający się od jednego strasznego drzewa szambra do drugiego wśród wszechogarniającej pustki. Zamiast gorącego, smagającego go falami słońca na niebie lśniła twarz Lady Kunigardy, a jej głos powtarzał: „Tak, Prestimionie, idź przed siebie, idź do miejsca do którego masz dotrzeć, jest w tobie jeszcze wystarczająco wiele energii”. Mówiła mu także: „Musisz iść dalej. Twoim zadaniem jest ocalić świat, Prestimionie”. Kiedy tak szedł na granicy przytomności przez bezwodną krainę płonącego piasku, krzycząc, iż brakuje mu sił, usłyszał także: „Musisz iść, Lordzie Prestimionie, nasz prawdziwy Koronalu, musisz iść, aż dotrzesz do tronu”.

Czyżby popadał w szaleństwo? Czyżby cierpiał na megalomańskie iluzje, będące tworami zmąconego umysłu? Powtarzał sobie, że przecież Koronalem jest Korsibar, on zaś tylko wyjętym spod prawa wygnańcem kryjącym się w niesamowitym mieście magów pod imieniem, które często zdarzało mu się zapomnieć.

Nic już nie wiedział.

Coraz bardziej oddalał się od przyjaciół. Ponieważ zaczął wierzyć w magię, przestał rozumieć Septacha Melayna, którego manieryzmy nauczyciela tańca i kpiący brak poszanowania dla wszystkiego przestały go bawić. Nawet Svor i Gialaurys, choć nadal oddani mu i cieszący się z tego, że zbliża się do ich wiary, powoli stawali mu się obcy. Obwiniał ich, przynajmniej do pewnego stopnia, za ów labirynt niepojętych sprzeczności, z którego nie znajdował wyjścia. Dlaczego wybrałem wierzących w magię na towarzyszy? — zapytywał sam siebie. Dlaczego nie ograniczyłem się do wesołych materialistów w rodzaju Septacha Melayna? Zdawał sobie sprawę, iż tymi myślami czyni im krzywdę, jego serce zbłądziło jednak i błądziło dalej, więc odsuwał się od nich, a oni nie byli w stanie pojąć, co nim kieruje.

Prestimion nie miał żadnych wątpliwości co do tego tylko, że zboczył z właściwej drogi. Wędrował w kółko po straszliwej pustyni. Ulgę przynosiły mu wyłącznie przesłania od Kunigardy, lecz było ich niewiele i pojawiały się rzadko, w dodatku nie pomagały wypełnić jego przeznaczenia, o którym myślał coraz częściej.

Pewnej nocy zamiast Lady Kunigardy przyszedł do niego we śnie mag Gominik Halvor i powiedział: „Taki stan rzeczy nie może trwać dłużej. Musisz poszukać przewodnictwa”. Kiedy Prestimion obudził się, wiedział, że zbyt długo godził się na chaos, wędrówkę bez celu.

W bezksiężycową noc Prestimion wstał i po cichu opuścił swą klitkę, niosąc pod pachą paczkę zawierającą przedmioty, które zbierał przez ostatnie dziesięć dni. Wyszedł z gospody i wąskimi, krętymi uliczkami Triggoin dotarł do Bramy Trinathy, północnej, skierowanej ku gwieździe, której imię nosiła, i opuścił przez nią miasto.

U zboczy góry o dwóch szczytach leżącej tuż obok Triggoin, od północnej strony, znajdował się otwarty park trawiastych łąk, bystrych strumieni i kilku gajów drzew o gęstych liściach. Nikt nie odwiedzał go o tej godzinie. Prestimion pragnął tylko znaleźć się jak najdalej od miasta i jego mieszkańców, od wąskich budynków stojących tylko dzięki magii liczącej sobie pięć tysięcy lat, od mnóstwa magów dzień i noc rzucających zaklęcia, rozpychających się łokciami wśród tłumów niewidzialnych demonów, duchów i upiorów. Park, choć bliski magicznemu Triggoin, był miejscem spokojnym. Prestimion potrzebował spokoju.

Złożył pakunek i klęknął przy nim na trawie, pomiędzy dwoma małymi zagajnikami, w pobliżu strumienia tak wąskiego, że mógłby go przeskoczyć bez wysiłku. Nie myślał, nie mógł pozwolić sobie na myślenie. Myślenie byłoby fatalne dla jego zamiarów.

Niemal wprost nad głową miał ową dziwną nową gwiazdę, która pojawiła się na niebie, podczas gdy płynął Glayge z Labiryntu na Zamek. Kąpał się w jej niesamowitym, jaskrawym blasku. Czuł spływający nań jej białoniebieski płomień i było to uczucie pożądane, uczucie oczyszczenia. Ludzie nazywali ją podobno Gwiazdą Lorda Korsibara, jemu jednak wydawało się, że to gwiazda zmiany, gwiazda wielkiej transformacji.

— Pomóż mi — szepnął i uświadomił sobie, że modli się po raz pierwszy w życiu. Nie zastanawiał się, do kogo zanosi modły.

Długo klęczał wpatrzony w wilgotną od rosy trawę, niemal czarną w blasku gwiazd, lecz w rzeczywistości szkarłatną, wreszcie uniósł głowę i spojrzał wprost w nową gwiazdę.

— Pomóż mi — szepnął znowu.

Nauczył się kilku słów i wypowiedział je teraz: „Voro liuro yad thearchivoliia”, a potem powtórzył to zdanie wspak: „Thearchivoliia yad liuro voro”. W dali usłyszał huk przypominający grzmot, choć noc była pogodna. Wypowiedział Pięć Słów, które nigdy nie zostały zapisane, i Trzy Słowa, które nigdy nie mogły zostać zapisane. Następnie wyjął z paczki kłębki kolorowych sznurków i ułożył ich kawałki według kolorów w pewien wzór. Z zamkniętymi oczami wypowiedział Imiona, które słyszał już w ustach innych, lecz których nigdy nie spodziewał się wypowiedzieć.

— Bythois! — powiedział. Odczekał chwilę. — Proicharis! — Rozległ się podwójny grzmot. — Sigei! — Prestimion znów przerwał i wreszcie wypowiedział imię ostatnie: — Remmer!

To ostatnie, największe z Imion, wywołało grzmot i tańczącą po niebie błyskawicę tak jaskrawą, że jej blask dostrzegł nawet przez zamknięte powieki.

Wyjął teraz z plecaka zioła: sproszkowane liście circarisu, nasiona cobily, suszone jangary, wysypał je na dłoń i zlizał. Szczypały w usta, znalazł więc flaszkę oleju gallicundi i wypił go, co złagodziło ból. Zjadł jagody pardo i czekał. Pot wystąpił mu na czoło wielkimi kroplami, ściekał po twarzy. Zakręciło mu się w głowie, niemalże stracił przytomność. Nadal czekał, klęcząc na miękkiej trawie, z zamkniętymi oczami zwróconymi w stronę nieba.