Выбрать главу

Jakimś cudem zjechały z Góry. Jakimś cudem znalazły drogę prowadzącą na zachód, chociaż nie miały map i nigdy przedtem nie podróżowały samodzielnie.

— Powinnyśmy szukać znaków na Alaisor — zdecydowała Thismet. — Alaisor leży na zachodzie.

Melithyrrh musiała jej zwrócić uwagę, że Alaisor oddalone jest o tysiące mil, osiem, może nawet dziesięć tysięcy, że to port morski i mało prawdopodobne jest, by pojawiało się na znakach drogowych w głębi kontynentu. Próbowały więc przypomnieć sobie, jakie bliższe Góry miasta leżą na zachodzie.

— Arkilon — podpowiedziała Thismet, przypomniawszy sobie, że rok temu odbyła się tam wielka bitwa i miejscowość ta znajduje się na zachód od Góry.

Pojechały więc do Arkilon.

W gospodzie spotkały podróżnika, który doradził im, by kierowały się na południe, do Sisivondal, i wyrysował im mapkę ilustrującą, że dzięki temu umknął trudnej przeprawy przez góry Trikkala.

— Jest pan bardzo miły — podziękowała mu Thismet z uśmiechem, co mężczyzna ten wziął za zachętę i bezczelnie położył jej dłoń na udzie. Kiedy pokazała ukryty w rękawie bluzki sztylet, ich przypadkowy przyjaciel zrobił się bardzo uprzejmy, lecz skóra w miejscu, na którym spoczęła jego dłoń, paliła Thismet przez wiele godzin.

Pojechały do Sisivondal. Było to najbrzydsze miasto, jakie widziała w życiu. Pokoik dostały maleńki i przeraźliwie duszny. Brakowało im powietrza, jednak gdy otworzyły okno, do środka spłynęła strużka piasku.

Z Sisivondal drogi prowadziły we wszystkie strony świata.

— Którędy do Gloyn? — rozpaczała Thismet. — Nie wyobrażałam sobie, że Majipoor jest taki wielki.

— To największy świat w niebiosach — odparła Melithyrrh. — A przynajmniej największy, na którym żyć mogą istoty podobne do ludzi.

— A my, dwie pieszczone przez życie kobiety, przedzieramy się teraz przezeń samotnie.

— To był twój pomysł, pani.

— Owszem. Nie miałam innego wyboru, prawda?

Tak. Nie miała innego wyboru. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie mogła dłużej żyć w Zamku. Dwór wydawał się jej teraz bardzo daleki: podstępny, wiecznie chytrze uśmiechnięty Farąuanor, hałaśliwy, potworny prokurator, zdradzieccy magowie, szlachetny brat, który potraktował ją tak nieszlachetnie, kiedy ośmieliła się poprosić go o miejsce w rządzie. Niemal nie tęskniła za jadeitowym pokojem wypoczynkowym, za alabastrową wanną, za strojami i świecidełkami, za wygodnym, próżniaczym życiem wśród luksusu. A jednak podróż męczyła straszliwie, wstrętne było wspomnienie o umizgach przypadkowo spotkanego obcego człowieka, pokoje w hotelach wydawały się jednakowo nędzne, jedzenie jednakowo okropne…

Wokoło Sisivondal rozciągała się prawdziwa rozpalona pustynia. Niemal bez przerwy wiał wiatr niosący drobny pył. Pozamykały szczelnie drzwi i okna latacza, lecz Thismet dostrzegła, iż złote włosy Melithyrrh pokryte są cienką warstwą kurzu. Z pewnością jej włosy wyglądały tak samo. Pył wdzierał się w oczy, w usta, pod pachy, między piersi. Skórę miała suchą, podobnie jak gardło. Nigdy nie czuła się jeszcze tak brudna, tak poniżona, tak brzydka i tak bardzo niepodobna do lady Thismet z Zamku Lorda Confalume’a, nikt by jej chyba w tej chwili nie rozpoznał. Parły przed siebie, modląc się o koniec tej ponurej piaszczystej równiny. I rzeczywiście, pustynia skończyła się wreszcie, powietrze znów było słodkie, a świat znowu tak piękny, jak to możliwe wyłącznie na Majipoorze.

— Mam nadzieję, że zbliżamy się wreszcie do Gloyn — powiedziała Thismet pewnego wspaniałego słonecznego poranka, kiedy jechały wśród lśniących od rosy zielonych pól.

Zapytały o drogę na farmie, gdzie na rozległych polach rosły jakieś tajemnicze rośliny o fioletowych liściach.

— Gloyn? Gloyn? — usłyszały w odpowiedzi. — A tak, Gloyn! To na drodze do Marakeeba, prawda? Tak?

Okazało się, że minęły właściwe skrzyżowanie o jakieś siedemset mil, muszą się cofnąć do Kessilroge, skręcić w prawo, przejechać trzysta mil, znaleźć znak na Gannamundę, w Gannamundzie zjechać na Drogę Hunzimara…

Doskonale. Zawróciły do Kessilroge.

Dolina Gloyn, gdzie obozowała armia Prestimiona, była w istocie szeroką równiną w centrum zachodniego Alhanroelu, położoną niemal dokładnie w połowie drogi między Górą a portem morskim Alaisor. Porastała ją miedziana w odcieniu, sięgająca łydek trawa gattaga o tak sztywnych łodygach i kłosach, że ślad po przejściu przez nią widać było nawet w pół godziny później. Pasły się tu wielkie stada zwierząt, jak przed setkami tysięcy, a może nawet milionami lat.

Diuk Svor, który tego dnia wyjechał z obozu samotnie, stał niedaleko ostrego szczytu jednego z niewielkich wzgórz, które urozmaicały monotonię równiny. Wysokie na osiemdziesiąt, czasami sto stóp rozrzucone były tu i tam niczym kamienne wyspy. Z góry w zdumieniu obserwował stada zwierząt.

Jak okiem sięgnąć, ziemię pokrywała gattaga. Najbliżej, niemal na wyciągnięcie ręki, miał stado liczące dwadzieścia do pięćdziesięciu tysięcy sztuk wysokich, potężnych klimbergeystów o płaskich pyskach i sierści w zmienne wzory złota i czerwieni. Każde ze zwierząt przypominało miniaturowy wschód słońca. Po lewej rósł zagajnik wysokich, spiczastych drzew, wśród których żerowały dziesiątki zwierząt o długich szyjach, mających z pięćdziesiąt stóp wysokości, zjadając najsmakowitsze liście ze szczytów koron. Svor nie znał ich nazwy. Miały smukłe, mocne, kanciaste nogi o trzech położonych w równej odległości od siebie stawach, szyje giętkie niczym węże i łby składające się niemal wyłącznie z wielkich paszcz. Niezmordowanie zdzierały liście, które po ich przejściu równie niezmordowanie odrastały.

Po drugiej stronie Svor widział niskie, potężne stworzenia o lśniącej, grubej skórze, na oko bardzo podobne do mollitorów, ale najwyraźniej znacznie od nich spokojniejsze. Żerowały na bagnistym terenie porośniętym jakimiś różowymi roślinami błotnymi. Nieco dalej, pomiędzy dwiema górkami strzegącymi wejścia do małej dolinki, zobaczył kolejne wielkie stado, tym razem vongiforinów, szerokonosych stworzeń podobnych do świń, ryjących wśród gattagi w poszukiwaniu małych słodkich nasion. Było ciepło, lecz nie upalnie, po niebie płynęły wełniste chmurki, z południa wiał lekki wiaterek.

Idylliczna scena, pomyślał Svor.

W każdym razie niemal idylliczna. Na jednej z sąsiednich górek dostrzegł bowiem trzy żółtawobrązowe stworzenia; mięsożerne kepjitaljisy, z zainteresowaniem obserwujące yongiforiny. Kepjitaljisy — przypuszczalnie matka i dwoje małych — były to długie, smukłe zwierzęta o łbach w kształcie klina, oczach płonących na czerwono niczym niewielkie gwiazdy, przednich łapach uzbrojonych w długie pazury i bardzo potężnych tylnych umożliwiających im szybki, przedziwnie nierówny bieg. Tę samą trójkę widział dwa dni wcześniej. Leżały, warcząc, z zakrwawionymi pyskami, wśród góry obgryzionych żeber. Bez wątpienia wkrótce znów miały polować.

Za jego plecami, po drugiej stronie miniaturowej góry, z której obserwował sawannę, znajdował się obóz armii Prestimiona.

Armia ta była większa od wszystkich poprzednich i nadal się powiększała. Pod sztandar rebeliantów zaciągali się ochotnicy ze wszystkich zakątków Alhanroelu. Jako pierwsi pojawili się weterani, których nie zatopiła wylewająca się przez zniszczoną tamę woda. Było ich więcej, niż Prestimion marzył w najśmielszych snach; znów miał przy boku diuka Miaule, złotowłosego Spalirisesa z Tumbrax, Gynima z Tapilpil z jego oddziałem procarzy i wielu innych, a każdy płonący chęcią opowiedzenia, jak udało mu się umknąć przed żywiołem, każdy płonący żądzą zemsty na tchórzliwym przeciwniku, który skazał ich na śmierć w szalejącej powodzi.