Przybywało też wielu, bardzo wielu innych. Z południa, ze Stoien, Aruachosii i Vrist, z dalekiego wchodu, aż zza Góry, z mglistego Vrambikat oraz z miast i miasteczek położonych u stóp Góry: Megenthorp, Bevel i Da. Przybyli żołnierze z Matrician pod wodzą Fengiraza, którego matka, najdroższa przyjaciółka matki Prestimiona jeszcze z dzieciństwa, rządziła bogatym księstwem. Przybył także z zachodu Gornoth Gehayn i jego nieustraszeni synowie, którzy dzięki tresowanym hieraxom znów służyli jako powietrzni zwiadowcy. Codziennie przybywali nowi i codziennie, od świtu do zmierzchu, Prestimion, Gialaurys i Sepiach Melayn pracowali niezmordowanie, by stworzyć z nich sprawną, jednolitą armię.
Niektórzy przybywali do Gloyn, gdyż kochali Prestimiona, niektórzy — gdyż gniewał ich sposób, w jaki Korsibar bezprawnie zdobył koronę, wielu zaciągało się do armii z powodu plotek głoszących, że rządzący Koronal jest w istocie Metamorfem, a z tym nie mogli się pogodzić. Niektórzy szukali przygód, inni poprawy losu. Bardzo wielu odeszło od Korsibara po zniszczeniu tamy Mavestoia. W tej ostatniej grupie był oddział farmerów z doliny lyann, z których każdy stracił w powodzi kogoś bliskiego, i choć nie byli to żołnierze z fachu i temperamentu, przybyli jednak go Gloyn uzbrojeni w siekiery, łopaty i widły.
W Gloyn tworzyła się rzeczywiście wspaniała armia i Svor, przyglądający się z góry ćwiczącym manewry ataku i obrony, czuł w sercu wielką radość. Cieszyło go też, że Prestimion odzyskał wreszcie wigor po ponurych, spędzonych w Triggoin miesiącach. Żywił nadzieję, że jego przyjaciel odniesie zwycięstwo i zajmie należne sobie miejsce na Tronie Confalume’a.
Sam Svor miał dosyć kwestii wojskowych i bardzo chciał od nich odpocząć. Nie brał udziału w ćwiczeniach i musztrze, nie przygotowywał planów bitew, swe obowiązki zaś wykonywał bez wielkiej przyjemności. Lenistwo zaczynało go już nużyć. Tęsknił za mieszkaniem na Zamku, za książkami i mapami nieba, za towarzystwem kobiet. Przede wszystkim za towarzystwem kobiet, ponieważ rozpierała go wielka energia, szukająca ujścia w niewieścich ramionach. Niegdyś miał wiele tajemnych przygód z wielkimi paniami Zamku, wiele sekretnych spotkań w miastach Góry, nawet w ponurym Labiryncie znajdował sobie chętne towarzystwo.
W obozie Prestimiona w Gloyn nie było jednak kobiet, w pobliżu nie było także miast, gdzie mógłby jakieś znaleźć. Z tego powodu odczuwał narastające napięcie. Właśnie dlatego wyjechał dziś samotnie na step rozciągający się na północ i zachód od obozu. Nie miał nic do zrobienia, pragnął uciec od niepokoju, który wzbudzało lenistwo i samotne noce.
Pożyczył wierzchowca od oddziałów kawalerii i wjechał na nim na tę niewielką górę, by przyjrzeć się zwierzętom. Wybrał teraz kierunek na chybił trafił i ruszył w stronę małej dolinki, w której pasło się stado vongiforinów.
Dolinka była płaska i podmokła. Vongiforinów nikt nie potrafiłby policzyć, stado niczym ocean rozciągało się po horyzont; łagodne roślinożerne stworzenia ustępowały mu drogi i tylko prychały ostro, gdy niosący jeźdźca wierzchowiec przedzierał się wśród nich. Svor jechał tak na północny zachód mniej więcej pół godziny. Potem wspiął się na kolejny pagórek, by zobaczyć, jakie dalej czekają go niespodzianki.
I rzeczywiście — czekała go wielka niespodzianka.
Zobaczył następną dolinę, szeroką, porośniętą gattagą, poprzecinaną wąskimi strumykami. W jej środku, w odległości mniej więcej trzystu jardów, zakurzony i poobijany latacz ugrzązł w błocie, jakby kierowca opuścił go za nisko i zassał wodę rotorami. Przy lataczu stały dwie kobiety, na pierwszy rzut oka młode. Oprócz nich nie było tu chyba nikogo. Jedna była blondynką, druga brunetką; nawet z tej odległości Svor od razu dostrzegł, że są w rozpaczy.
Dwie kobiety podróżujące samotnie lataczem poprzez bezdroża zamieszkane wyłącznie przez yongiforiny, klimbergeysty i kepjitaljisy o ostrych jak noże pazurach? Nieprawdopodobny to widok, warto przyjrzeć mu się bliżej.
Svor uderzył wierzchowca piętami.
7
Rosła tu tylko trawa, kobiety więc szybko go dostrzegły. Cofnęły się, jakby chciały uciec do latacza. Svor nie miał już wątpliwości, że rzeczywiście są młode. Ubrane niemal w łachmany, ale zgrabne. Zwłaszcza ta czarna, pomyślał — widać w niej wielką elegancję i pewność siebie. Tylko co tu robią, na miłość Bogini? Toż to nie miejsce dla kobiet! Nasuwało się jedno wyjaśnienie: przyjechały za mężami lub kochankami, którzy zaciągnęli się do armii Prestimiona. Bardzo niemądry pomysł. Zbliżył się wystarczająco, by móc rozpoznać ich twarze.
— Na wszystkie bogi i demony! — krzyknął zdumiony jak jeszcze nigdy w życiu. — Pani, co skłoniło cię…
— Zsiądź i stań obok wierzchowca. Nie opuszczaj rąk — rozkazała mu Thismet. W dłoni trzymała mały miotacz energii, wycelowany w jego pierś.
— Pani, nie jestem uzbrojony. — Svor szybko zeskoczył z siodła. — 1 w żadnym razie nie zrobiłbym ci krzywdy. Błagam… to niebezpieczna broń…
— Nie zbliżaj się, diuku. — Twarz siostry Koronala była nieruchoma, chłodna. — Szukam obozu Prestimiona.
— Jest za nami — wskazał kierunek ruchem głowy. Bał się miotacza energii, wolałby, by dziewczyna go odłożyła.
— Daleko?
— Mniej niż godzina jazdy.
— Doprowadź nas tam, Svorze.
— Oczywiście, pani. Błagam jednak… miotacz… nie ma potrzeby…
— Chyba rzeczywiście nie ma. — Thismet opuściła miotacz i wsunęła w olstro na biodrze. Jej głos złagodniał. — Bałam się, że możesz zabić nas, nie zadając pytań, w obawie że przyjechałam szpiegować dla mego brata. Nie po to przecież tu jestem.
Svor nie wiedział, czy starczy mu odwagi, by spytać, po co przyjechała. Jej obecność nie dawała się wyjaśnić w żaden rozsądny sposób. Nie miały łatwej drogi. Obie były zmęczone i brudne. Miały na sobie proste, wieśniacze stroje, poplamione teraz i podarte, ich twarze zdobiły smugi potu i kurzu, włosów nie czesały chyba od wieków, sprawiały wrażenie niedożywionych i chyba nie spały przez kilka nocy z rzędu. Wielka uroda Thismet przetrwała ciężkie czasy, niemniej księżniczka wyglądała żałośnie, a lady Melithyrrh nie lepiej. Czy ich przyjazd oznacza jakąś potencjalnie fatalną w skutkach sztuczkę wymyśloną przez przeciwnika? Przez rozdarcie bluzki Svor dostrzegł sztylet na ramieniu księżniczki.
Opuścił ręce i złapał wodze wierzchowca.
— Pani, może ze mną pojechać tylko jedna z was — powiedział.
— Zaczekam tu, przy lataczu — zgodziła się natychmiast Melithyrrh. — Zabierz moją panią i jak najszybciej wyślij kogoś po mnie.
— Zgadzasz się? — spytał księżniczkę.
— Nie mam wyboru — odpowiedziała. — Powiedz mi, diuku Svorze, jak ma się książę Prestimion?
— Doskonale, pani. Doskonale.
— Zebrał wielką armię, prawda?
— Błagam o wybaczenie, pani, lecz sama będziesz musiała to osądzić. Muszę traktować cię jak nieprzyjaciela, nie mogę więc podawać informacji o…
— Nie jestem nieprzyjacielem, Svorze. Mój brat jest durniem, a jego doradcy to banda łotrów. Nie chcę już mieć z nimi nic wspólnego. Jak myślisz, dlaczego zdecydowałyśmy się z Melithyrrh przejechać pół Alhanroelu, by się tutaj dostać? Podróż niczym z koszmarnego snu, noclegi w najgorszych zajazdach, obrzydliwe jedzenie, awanse prymitywnych, wulgarnych… — przerwała na chwilę. — No i wreszcie unieruchomiłyśmy latacz na kilka zaledwie mil od celu podróży. Gdybyś się nie pojawił, Svorze, oszalałabym. Jak sądzisz, czy mogę się gdzieś umyć, nim stanę przed Prestimionem? Jestem wręcz obrzydliwie brudna. Nie kąpałam się od trzech dni. Nigdy w życiu nie byłam tak brudna jak teraz.