Korsibar osłabł nagle. Upadł na kolana w błoto; dusił się, rzęził i w zdumieniu patrzył na strumień płynącej mu z ust krwi.
Tracił już przytomność, kiedy usłyszał znajomy głos.
— Bracie? Bracie!
Thismet pojawiła się przed nim jak duch. Z wielkim wysiłkiem uniósł głowę. Patrzył na nią ślepnącymi oczami. Uklękła obok niego.
— Co tu robisz? — spytał niewyraźnie, bełkotliwie.
— Przyszłam cię skłonić, byś poddał się Prestimionowi, póki to jeszcze możliwe.
Korsibar uśmiechnął się i skinął głową, jednak nie mógł już mówić.
Thismet podparła go, ale był strasznie ciężki i udało się jej jedynie sprawić, że nie legł na pobojowisku. Odetchnął jeszcze kilka razy, a potem westchnął krótko i umarł. Osunął się na ziemię.
— Korsibarze… och, bracie… więc to wszystko na nic…
Podniosła wzrok i ujrzała Sanibaka-Thastimoona stojącego nieco z boku, nieruchomego, przyglądającego się jej spokojnie z założonymi ramionami.
— Ty! — krzyknęła. — Ty zawiniłeś, opowiadając mu, że stworzony jest do wielkości, że wstrząśnie światem. Owszem, wstrząsnął światem. Ty to sprawiłeś!
Podniosła miecz, który wypadł z bezwładnych palców Korsibara, i zamachnęła się nim na maga. Su-Suheris, stojący przed nią niczym góra, z łatwością odtrącił ostrze i zatopił sztylet między jej piersiami.
Upadła, nie wydając głosu.
Nagle w ciemności rozległo się kpiące pytanie.
— Oboje nie żyją, i brat, i siostra? Zginęli z twojej ręki, prawda, magu?
Sepiach Melayn podbiegł lekkim krokiem. W dłoni miał rapier, już składał się do cięcia. Su-Suheris jeszcze raz otoczył się zaklęciem ciemności, Septach Melayn ciął ją jednak bez wahania, w jednej chwili, z nieprawdopodobnym wyczuciem odwracając dłoń tak, iż ostrze poruszało się poziomo. Czarna chmura znikła natychmiast, Sanibak-Thastimoon oczami lewej głowy z niepomiernym zdumieniem patrzył na krwawy kikut prawej szyi.
Melayn ciął jeszcze raz, dokonując dzieła.
Spojrzał ze smutkiem na ciała Korsibara i Thismet, leżące obok siebie w przesiąkniętym krwią błocie mokradeł Bedlak. Korona rozbłysku gwiazd leżała tu także, obok Korsibara. Podniósł ją, wyczyścił rękawem i przewiesił przez lewą rękę niczym pierścień do zarzucania na kołek. Ruszył przez pobojowisko w poszukiwaniu Prestimiona. Musiał mu przekazać nowiny, niektóre dobre, a niektóre smutne.
10
Do zmroku i przez cały następny dzień chowano poległych. Pod granią Thegomar powstał wielki cmentarz.
Prestimiona nie ucieszyło zwycięstwo. Listę poległych przeczytał z wielkim smutkiem. Zginął hrabia Enkimond, earl Hospend, Kanif z Kanifimot, Talauus z Naibilis i około sześćdziesięciu innych spośród dowódców, a kto wie ilu zwykłych żołnierzy? I Svor, którego ciało znaleziono leżące na martwym Farquanorze.
Od Septacha Melayna książę dowiedział się, jak zakończyła życie Thismet. Znalazł gdzieś kwiat i położył na jej grobie, a ból spowodowany stratą tej pięknej kobiety zamknął w najciemniejszym zakątku serca.
Korsibara pochował obok siostry. Jego śmierci żałował może nawet z równą siłą, choć był to żal innego rodzaju, żal spowodowany śmiercią człowieka, który mógł być wielki.
Farąuanora, Farholta nikt chyba nie żałował. Wraz z nimi zginęli jednak inni dowódcy armii Korsibara: Mandrykarn i Venta, Gapithain, diuk Korsz, dobroduszny Kanteverel z Bailemoony, Sibellor z Banglecode, hrabia Iram, dobry earl Kamba z Mazadone, ten sam, który uczył Prestimiona sztuki łuczniczej, Vimnad Gezelstad i wielu innych. Prestimion chciałby ich ożywić, gdyby mógł, bo przecież każdy był na swój sposób ozdobą świata; żałował też, że podjęli błędną decyzję i związali swój los z Korsibarem.
Ich śmierć była stratą, wielką i straszną stratą. I zupełnie niepotrzebną.
Gdyby tylko można było jakoś ją odwrócić… gdyby tylko…
Tym członkom frakcji Korsibara, którzy przeżyli, przebaczył bez wahania. Wojna się skończyła, nie było już wrogów, świat znów miał jednego Koronala. Navigorn z Hoikmar pierwszy padł przed nim na kolana i szczerze pozdrowił go znakiem rozbłysku gwiazd. Powiedział, że zrozumiał swój błąd i żałuje, a Prestimion mu wybaczył. Wybaczył także Oljebbinowi, Serithornowi i Gonivaulowi, choć nie miał złudzeń co do szczerości ich żalu. Postanowił jednak, że wojenne rany należy leczyć, nie jątrzyć. Im wcześniej zapobiegnie się szerzeniu nienawiści, tym lepiej dla wszystkich.
— A co z tobą? — spytał, patrząc na Vroona, Thalnapa Zelifora. — Ile razy zamierzasz jeszcze zmienić panów teraz, kiedy jest tylko jeden pan? — Roześmiał się, bo w jego sercu nie było dziś złości. — Kiedy walczyliśmy jeszcze na zachodzie, powiedziałeś mi, o ile dobrze pamiętam, że wracasz na Zamek po maszynę do odczytywania myśli i powrócisz z nią, by pomóc mi w prowadzeniu wojny.
— Moje zaklęcia powiedziały mi, że twój los jest przesądzony — odparł Vroon. — Informacje, które docierały do nas po zawaleniu tamy, potwierdzały ich prawdziwość; wszyscy powtarzali, że zginąłeś w powodzi. Dlaczego miałbym wspierać martwego? Okazało się jednak, że zaklęcia kłamały, a pogłoski były fałszywe.
— Jesteś bardzo sprytny, Thalnapie Zeliforze, i w mig znajdujesz odpowiedź na każde pytanie. Doskonale, ty i twe maszyny znajdziecie się tam, gdzie nie będziecie mogli więcej szkodzić. — Wezwał gestem człowieka o złej twarzy, cienkich ustach i rozbieganych oczach, będącego w służbie Svora. Nie lubił go i nie chciał mieć obok siebie. — Ty! Jak się nazywasz? — spytał.
— Barjazid, panie mój.
— Zabierz tego Vroona na Zamek, do jego pracowni. Spakujcie wszystkie cudowne urządzenia do czytania myśli i obaj wyjedźcie na Suvrael.
— Suvrael, panie mój?
— Owszem. Daleki upalny Suvrael. Pod karą śmierci, Barjazidzie, masz wywieźć go na Suyrael. Nie pozwól, by jakimiś sztuczkami oszukał cię po drodze. Nikogo nie ukarzę za to, co stało się podczas tej wojny, ale są tacy, których wolę trzymać od siebie daleko, a do nich należy Thalnap Zelifor. Nie można mu ufać nawet w świecie, w którym nie ma wrogów. A więc zabierz go na Suvrael, Barjazidzie. I dopilnuj, by tam pozostał.
Sługa Svora uczynił gest rozbłysku gwiazd i obdarzył Prestimiona pełnym uwielbienia spojrzeniem nieszczerych oczu.
— Będzie, jak rozkazałeś, panie mój — powiedział, zabrał ze sobą Vroona i odszedł.
Prestimion stał przez chwilę w milczeniu, przyglądając się polu niedawnej bitwy. Czuł wielkie zmęczenie, jakby w ciągu tego jednego dnia przekroczył suchą, wyprażoną słońcem Val-mambrę. Był Koronalem Majipooru, trzymał w dłoniach świat. Dlaczego ta myśl go nie cieszyła?
No cóż, pomyślał, radość zapewne pojawi się z czasem. Zobaczy Majipoor zielony i szczęśliwy, jaki widział we śnie. Będzie się nim radował, będzie opiekował się nim i jego ludem aż do własnej śmierci. Na razie jednak, w tym dniu zwycięstwa i wielkich strat, Prestimion czuł tylko zmęczenie i smutek. Rozumiał, że przez ostatnie lata zdawał trudny egzamin. Tera/: musi odpocząć. Czy naprawdę spodziewał się, że dostanie koronę na srebrnej tacy, jak wielu Koronali w historii? Najwyraźniej inny los był mu pisany. Na koronę musiał zasłużyć i to nieraz, lecz wiele razy, zdobywał ją w Labiryncie, na pustyni i na polu walki. O tak, zdawał egzamin. Z siły, z woli, z cierpliwości, mądrości, zręczności… A jeśli jego egzamin był cięższy niż poprzednich Koronali, to z pewnością z jakiegoś powodu. Jego cierpienia miały przynieść światu coś wartościowego. Nie potrafił myśleć inaczej. Nie śmiał myśleć inaczej. To wszystko musiało mieć jakiś cel.