Powoli, słowo po słowie, opisywała magowi, jak napotkane przypadkowo osoby pomogły jej znaleźć drogę w plątaninie kamiennych galerii, zatęchłych tuneli, korytarzy, schodów i ogromnych, dźwięczących echem placów. Raz za razem stwierdzała zdumiona, że wróciła do miejsca, które opuściła przed kilkoma zaledwie chwilami. Zawsze jednak w krytycznej chwili spotykała kogoś, kto był w stanie udzielić jej wskazówek i zawsze był to przedstawiciel którejś z nieludzkich ras Majipooru. Miała wrażenie, że istoty wszelkich możliwych ras z wyjątkiem ludzi zawsze znajdowały się w odpowiedniej chwili i w odpowiednim miejscu, by nią pokierować: najpierw była to para Ghayrogów o łuskowatej skórze i rozdwojonych językach, potem bystrooki Vroon tańczący przed jej oczami w chmurze dziesiątek wijących się macek, potem Liimeni, ten i ów Su-Suheris, Hjortowie, masywni Skandarzy i przedstawiciele ras, których w ogóle nie umiała zidentyfikować.
— Był wśród nich — wyznała — chyba nawet Metamorf, bardzo chudy, o zielonkawej skórze i głowie prawie bez śladu nosa i ust. Tylko co Metamorf robił na Zamku?
Manikiurzystki skończyły już pracę, wstały i wyszły z łaźni. Księżniczka skinęła na Melithyrrh, wstała z wanny i uśmiechnęła się, widząc, z jak panicznym pośpiechem dama do towarzystwa otula ją ręcznikiem. Ręcznik zresztą okazał się sporządzony z delikatnej, przezroczystej przędzy, nie ukrywającej zarysów piersi i ud, lecz Su-Suheris nie okazał ani odrobiny zainteresowania nawet na ten widok.
Thismet wytarła się i odrzuciła ręcznik. Melithyrrh przyniosła jej lekki bawełniany szlafroczek w kolorze kości słoniowej z wszytymi weń wzorami maleńkich różowych muszli ganibin.
— Wyobraź sobie teraz — mówiła dalej księżniczka, zwracając się do Sanibaka-Thastimoona — że przez Łuk Dizimaule’a wchodzę do pomieszczeń Zamku Wewnętrznego. I nagle… nie ma przy mnie nikogo, ani Hjorta, ani Ghayroga, ani człowieka. Nikogo. Zamek Wewnętrzny jest całkowicie opuszczony. Rządzi nim przeraźliwa, upiorna cisza. Zimny wiatr przewiewa plac, na niebie świecą dziwne gwiazdy, jakich nigdy przedtem nie widziałam, ogromne gwiazdy, gwiazdy ciągnące za sobą jaskrawe czerwone płomienie.
Dotarłam już do serca Zamku Wewnętrznego, po Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Schodach wchodziłam w sam jego środek. Jednak to, co widziałam, nie odpowiadało dokładnie rzeczywistości Zamku Wewnętrznego; lustrzane jezioro Lorda Siminave’a znajdowało się po złej stronie Dworu Pinitora, Balkonów Vildivara nie widziałam w ogóle, a Strażnica Lorda Ario-ca jakimś cudem wydawała mi się dziwniejsza nawet, niż jest w rzeczywistości, miała osiem albo i dziewięć iglic zamiast pięciu, z każdej zaś wyrastały długie, wygięte ramiona. Był to jednak z pewnością Zamek Wewnętrzny, choć zmieniony nie do poznania. Widziałam górującą nad otoczeniem Twierdzę Stiamota, widziałam wielki czarny skarbiec Lorda Prankipina w całej jego imponującej brzydocie, widziałam szklarnie mego ojca, w których kwitną niezwykłe rośliny, przed sobą miałam też wielkie wrota prowadzące do pomieszczeń władcy. Szłam w ich kierunku, lecz wokół mnie nie było nikogo, zupełnie jakbym tylko ja pozostała na Zamku.
Sanibak-Thastimoon stał nieruchomy jak posąg. Milczał, obie jego głowy z najwyższym napięciem skupiały się na wypowiadanych przez księżniczkę słowach. Thismet coraz bardziej ochrypłym głosem opowiadała, jak w straszliwej samotności wędrowała z sali do sali w tej najświętszej części Zamku, aż wreszcie stanęła u progu sali tronowej.
Znała ją doskonale, wybudowano tę salę z polecenia ojca Thismet, Lorda Confalume’a mniej więcej w połowie jego długich, wspaniałych rządów; księżniczka w dzieciństwie śledziła jej budowę miesiąc po miesiącu, rok po roku. Dawna sala tronowa, która zgodnie z legendami wywodziła się z czasów, gdy Lord Stiamot rozpoczął budowę Zamku, od dawna uważana była za zbyt małą i zbyt surową. Lord Confalume zdecydował zastąpić ją salą prawdziwie wspaniałą, w której dałoby się przeprowadzić największe i najważniejsze uroczystości w królestwie, salę, dzięki której jego imię wspominane byłoby aż po kres czasu. Co też uczynił, z kilku pomieszczeń tworząc wielkie, nieprawdopodobnie wysokie wnętrze, salę tronową będącą jego bezdyskusyjnym wkładem w materię Zamku.
Podłoga nowej sali tronowej zrobiona była nie z powszechnie spotykanych kawałków wygładzonego kamienia, lecz z niezwykłego żółtego drewna gurna, rzadko występującego, rosnącego na szczytach gór Khyntor w północnym Zimroelu, świecącego wewnętrznym światłem przygasającego ogniska oraz urodą i blaskiem bursztynu. Wielkie belki konstrukcyjne, zdolne unieść na sobie niesamowity ciężar stropu, ozdobione były delikatnie młotkowanymi arkuszami różowego złota pochodzącego z kopalni na wschodzie Alhanroelu i nabite gniazdami ametystu, szafiru i cyrkonii. Na ścianach wisiały arrasy utkane przez najwybitniejszych artystów Makroposopos, przedstawiające sceny z historii Majipooru od pierwszych kolonistów, którzy dotarli tu na swych statkach, żeglując przez ocean gwiazd wprost ze Starej Ziemi, we wnękach zaś namalowano freski opisujące budowę głównych miast i ostateczny podbój tubylców, Zmiennokształtnych, przez Lorda Stiamota; najnowsze z nich mówiły o rozszerzeniu królestwa przez współczesnych władców, którzy zaprowadzili powszechny dobrobyt.
W sercu sali tronowej, będącej sercem Zamku, stał wielki i wspaniały tron Confalume’a. Spoczywał na ogromnym mahoniowym piedestale, w którym wycięto wiele stopni, zrobiono go zaś z jednego wielkiego głazu czarnego opalu, ozdobionego naturalnymi żyłkami formującego nieoczekiwane wzory, żarzącego się, krwistoszkartatnego rubinu. Potężne srebrne kolumny podtrzymywały wiszący nad tronem baldachim ze złota wyłożonego macicą perłową, na samej górze umieszczono emblemat rozbłysku gwiazd, symbol władzy Koronala, lśniący białą platyną, na końcach ozdobiony kulami mlecznofioletowego onyksu.
— Najdziwniejsze w moim śnie — mówiła dalej lady Thismet, Su-Suheris zaś słuchał jej nieruchomy, niczym wyrzeźbiony w kamieniu — było to, że nie dostrzegłam jednego tronu, lecz dwa, wyglądające identycznie, umieszczone pod przeciwległymi ścianami sali, jeden naprzeciw drugiego. Pierwszy był pusty, na drugim siedział mężczyzna w płaszczu i koronie rozbłysku gwiazd. Twarz miał ukrytą w cieniu, mimo to jednak rozpoznałam natychmiast, że nie jest to ani mój ojciec, ani Prestimion. Był wyższy i potężniejszy od nich, imponował bijącą od niego siłą.
Skinieniem dłoni nakazał mi się zbliżyć. Znalazłam się pośrodku sali niepewna, co powinnam zrobić, nawet przestraszona, a kiedy oddałam mu cześć gestem rozbłysku gwiazd, podniósł dłoń, jakby nakazywał mi przestać. Przemówił do mnie głębokim głosem, który znałam doskonale: „Dlaczego nie zajmiesz właściwego ci miejsca, lady Thismet?”. Nie miałam wątpliwości, że chodzi mu o stojący pod przeciwległą ścianą tron, więc weszłam po schodach i usiadłam na opałowym siedzisku. W tej chwili jaskrawe światło wybuchło z najwyższego punktu sufitu i wówczas dopiero dojrzałam, że ów mężczyzna w koronie Koronala, mężczyzna siedzący na tronie takim, na jakim ja siedziałam, to mój brat, Korsibar.
Lady Thismet znów umilkła.
Oto wreszcie wypowiedziałam się otwarcie, pomyślała. Czy zrobiłam to zbyt prymitywnie, zbyt szczerze? W przeciągającej się nieznośnie ciszy czekała, by Sanibak-Thastimoon oferował się z tłumaczeniem tego snu, mag jednak milczał.
Oczy dziewczyny błyszczały. No już, myślała, zrozum, co pragnę ci przekazać, ty, który rozumiesz wszystko. Wykorzystaj ukryte tropy, dodaj mi odwagi, bym sięgnęła po to, o czym marzę, powiedz to, czego od ciebie oczekuję w wielkim napięciu.