— No i co? — spytała niecierpliwie.
Farąuanor sprawiał wrażenie zmęczonego, wręcz wyczerpanego, wyglądał jak kwiat zbyt długo pozostawiony w ciemności. Thismet nigdy nie widziała go tak wzburzonego. Uniósł dłoń, nakazując jej spokój, złapał kielich wina z niesionej przez służącego tacy i wypił do dna. Thismet nie miała wyboru, musiała czekać.
Po chwili stał już przed nią normalny Farąuanor, nie znający strachu, zawsze znajdujący wyjście z każdej sytuacji.
— Było to bardzo trudne — powiedział. — Ale moim zdaniem zrobiliśmy dobry początek.
Dziewczyna kurczowym gestem złapała go za ramię.
— Mów! Powiedz mi wszystko — zażądała.
Farąuanor milczał przez doprowadzającą do szaleństwa chwilę, ale wreszcie rozpoczął relację.
— Najpierw powiedziałem mu, że wszyscy dyskutują o rzuconej przez prokuratora opinii, jakoby czuł wrogość do Prestimiona i każdego jego pomysłu. Na to odpowiedział mi tak, pani: „Jeśli słowa prokuratora oznaczają, że płonę z zazdrości i marzę o tym, by zasiąść na tronie Koronala, są w istocie oskarżeniem o zdradę, a to wstrętne oskarżenie, które mogę tylko odrzucić”.
— Tak… — Thismet była rozczarowana. — Zdrada. Użył tego słowa. A ty…
— Powiedziałem mu, że wprawdzie osobiście może sądzić, iż nie jest godny tronu bardziej od Prestimiona, wielu dziś tu obecnych jest jednak innego zdania i z dumą stwierdziłem, że podzielam ich opinię. Odrzekł mi na to, że to też zdrada, okazał mi nieufność i gniew.
— I niczym nie dał do zrozumienia, że wzmianka o tronie nie tylko go zdenerwowała, lecz połechtała próżność, skoro najwyraźniej wysoko postawione osobistości uważają go za najgodniejszego kandydata na Koronala?
— Wówczas jeszcze nie.
— Ach! Wówczas jeszcze nie.
— Następnie poprosiłem o wybaczenie, jeśli czymkolwiek go obraziłem, oraz stwierdziłem, że ani moim, ani prokuratora celem bynajmniej nie było szerzenie zdrady, a już zwłaszcza zaszczepianie mu w głowie zdradzieckich myśli. Potem poprosiłem twego szlachetnego brata, pani, by przemyślał sobie rzecz następującą: pojęcie zdrady faktycznie zmienia się w zależności od okoliczności. Nikt nie nazwie zdradą czegoś, co przyniosło szczęśliwe skutki. To rozgniewało go, pani, jeszcze bardziej. Myślałem nawet, że mnie uderzy. Błagałem go więc, by się uspokoił. Powtórzyłem, że jest wielu takich, którzy sądzą, że powinien zasiąść na tronie i ich zdaniem prawa sukcesji są niesprawiedliwe. Wspomniałem o wielu wybitnych książętach z przeszłości, którzy z tego powodu nie zasiedli na tronie, wymieniłem kilka nazwisk opromienionych sławą. Wypowiedziałem się w ich imieniu z wielką swadą, bardzo pochlebnie też porównywałem walory Korsibara z ich walorami i wówczas dostrzegłem, że pomysł zaczyna mu się podobać. Uznałem, że twój brat, pani, skłonny jest nawet go rozważyć. W każdym razie moje słowa go zainteresowały, najwyraźniej obracał je w myślach, przyglądał się im, jakby coś takiego nigdy nie przyszło mu do głowy. W końcu powiedział: „Słusznie, Farąuanorze, wielu wybitnych książąt musiało się poświęcić w imię zwyczajów, o których wspomniałeś”.
— A więc połknął przynętę! Mamy go na haku!
— Być może tak, pani.
— A kiedy skończyliście rozmowę… jak wyglądały sprawy?
— Nie widziałaś? Nie widziałaś, jak skończyliśmy rozmowę?
— W tamtej chwili rozmawiałam właśnie z księciem Prestimionem.
Na chudej twarzy Farąuanora zadrgał mięsień, w oczach pojawił się wyraz bólu.
— Może popełniłem wówczas błąd, starając się zbyt szybko osiągnąć cel. Powiedziałem Korsibarowi, że cieszę się, iż — doszliśmy do porozumienia, i że w przyszłości wielokrotnie porozmawiamy jeszcze na ten temat z pożytkiem dla nas obu. Powiedziałem mu także, że są wśród nas tacy, którzy chętnie spotkaliby się z nim dziś po południu, by porozmawiać o koniecznych działaniach. — Thismet pochyliła się tak głęboko, że Farąuanor poczuł słodki zapach jej oddechu i nozdrza mu zagrały. — Książę źle zareagował na tę sugestię — przyznał. — W oczach twego brata, pani, pojawił się niebezpieczny błysk. Wyciągnął dłonie, ujął nimi moją szyję, o tak, pani, jego dotyk był bardzo delikatny, z daleka mogłoby się więc wydawać, że to tylko taki przyjacielski gest. Znam jednak jego siłę, czułem ją, więc wiem, że wystarczyłby zaledwie drobny ruch i skręciłby mi kark z taką łatwością, z jaką ty, pani, łamiesz rybią ość. Był gotów to uczynić. Powiedział, że nie weźmie udziału w zdradzie wymierzonej w Prestimiona i że nie wolno mi nigdy więcej poruszyć tego tematu, po czym rozkazał mi się oddalić.
— I to nazywasz dobrym początkiem?
— Takie jest moje zdanie, pani.
— Ja nazwałabym ten początek bardzo złym!
— Na końcu rozmowy brat twój, pani, rzeczywiście się zdenerwował, podobnie jak na jej początku. Między początkiem i końcem jednak rozważał ten pomysł zupełnie poważnie. Widziałem to i jestem pewien, że się nie mylę. On często się waha, to tkwi w jego naturze, pani.
— Owszem. Znam naturę mego brata.
— Posialiśmy ziarno. Będzie walczył ze sobą, wszyscy przecież doskonale znamy księcia, twego brata, pani, i wiemy, że nie jest to człowiek, który chętnie występowałby przeciw uznanemu porządkowi rzeczy. W głębi duszy jest jednak zachwycony tym, że niektórzy widzą w nim władcę. On sam nie miał dość odwagi, by uwierzyć w coś podobnego, lecz jeśli usłyszy zdanie innych, może zmienić swe poglądy. Jesteśmy w stanie go nawrócić, pani. Nie mam co do tego nawet najmniejszych wątpliwości. Tobie, pani, może się to udać z łatwością. Wystarczy, że pochwalisz wielkopańskie cechy, które w nim widzisz, i będziesz go uważnie obserwowała. Jego twarz rozbłysła rumieńcem, kiedy prawiłem mu komplementy. Pani, nie mam najmniejszych wątpliwości. Twego brata można nawrócić.
7
Pierwszego dnia Igrzysk Pontyfikalnych władcy królestwa przybyli do łoża Pontifexa, który nadal pozostawał zawieszony między życiem i śmiercią, uparcie odmawiając przekroczenia granicy dzielącej go od Źródła Wszechrzeczy. Wyglądało to zupełnie tak, jakby potrzebowali pozwolenia władcy, by rozpocząć zawody, które — w zgodzie ze starożytnym zwyczajem — miały upamiętnić jego odejście z tego świata.
Umierający Pontifex leżał z zamkniętymi oczami; na wielkim łożu z baldachimem wyglądał jak małe dziecko. Skórę miał szarą, twarz pozbawioną wyrazu. Długie płatki jego uszu zwisały ku prześcieradłu niczym wahadła. Tylko powolny oddech, niemal niewidzialne ruchy piersi zwiastowały, że jednak żyje, choć oddychał tak powoli, jakby lada chwila miał przestać.
Powinien już umrzeć. Co do tego wszyscy się zgadzali. Był nieprawdopodobnie stary, liczył sobie dobrze ponad sto lat. Przeszło czterdzieści lat rządził jako Pontifex, przedtem około dwudziestu jako Koronal, więc z pewnością wypełnił swe obowiązki.
Prankipin, mężczyzna o niegdyś wielkiej energii i wytrzymałości fizycznej, był z natury romantykiem, wizjonerem, cechowała go wesołość, prosta radość życia, na całym świecie słynął też z dobroci i niezwykłej mocy swego przyjaznego uśmiechu. Ten piękny uśmiech widniał nawet na monetach z jego podobizną; teraz, leżąc na łożu śmierci, Pontifex również wydawał się uśmiechać, jakby twarz mu zastygła w tym wyrazie. W wieku jakże zaawansowanym sprawiał wrażenie niesłychanie młodego. Czoło i policzki miał gładkie; zmarszczki i bruzdy, pamiątki po wielu przeżytych trudach, znikły w ciągu ostatnich kilku tygodni.