Prestimion skrzywił się.
— Biedny Prankipin nadal żyje, jeśli można nazwać to życiem, i tym bardziej winniśmy się smucić. A ja owszem, żyję, jak najbardziej, tylko trochę mnie mdli. Pontifex leży na łożu niczym marmurowa statua, nieruchomy, z zamkniętymi oczami, zaledwie oddychając, utrzymywany w tym stanie przez Bogini jedna wie jakie sztuczki. A przecież widać wyraźnie, że jest gotów do drogi, że jest wręcz chętny, by na nią wstąpić. Kiedy przechodził obok niego Korsibar, ożył na chwilę, wyciągnął nawet rękę i próbował łapać go za przegub… straszne to było, to sterczące w powietrzu ramię, ten bełkot… niczym krzyk bólu…
— Wkrótce osiągnie spokój — powiedział Septach Melayn.
— I ci czarodzieje! — mówił dalej Prestimion. — Na Boginię, przyjaciele, dość mam na dziś czarodziejów, mam ich więcej niż dość. Trzej upiorni magowie pochyleni nad nim, kiwający się na boki niczym… niczym atakujące węże, szepczący bzdury…
— Było ich tylko trzech?
— Tak, trzech. Vroon, Ghayrog i jeden z tych dwugłowych. Podobno ci trzej wszystkim tu rządzą. Sala pogrążona była w mroku, śmierdziało w niej kadzidłem, na stołach i na podłodze magiczne księgi rozrzucone jak kłody drewna, a pośrodku tego wszystkiego stary człowiek śniący nieskończony sen. Na chwilę tylko się ocknął, kiedy próbował Korsibara złapać za rękę i skrzeczał… jak on skrzeczał!… — Prestimion podniósł dłoń do gardła. — Mówię wam, zemdliło mnie z obrzydzenia. Jeszcze czuję smród tego kadzidła. Czuję się zbrukany. Czuję się tak, jakbym czołgał się mrocznymi korytarzami, w których ślepe pająki przędą swe sieci.
Septach Melayn uspokajająco poklepał go po ramieniu.
— Zbyt poważnie to traktujesz, przyjacielu. Gdy już zostaniesz Koronalem, będziesz miał wystarczająco wiele czasu, by wygonić czarodziejskie pająki z ich mrocznych korytarzy. Na razie traktuj je jako przelotną głupią modę i nie pozwól, by…
Mocno zaczerwieniony Gialaurys nie wytrzymał wreszcie.
— Chwila, chwila! Powstrzymaj się, bo nic przecież o tych sprawach nie wiesz. Mówisz — pająki? Mówisz — nonensy? Łatwo jest kpić, kiedy przez ignorancję nie zna się prawdziwego znaczenia rzeczy.
— Ignorancja i prawdziwe znaczenie rzeczy — zakpił Melayn. Gialaurys nie zwrócił na to uwagi. Mówił wprost do Prestimiona:
— A ty, książę, który z taką niechęcią wspominasz te sprawy, nie chowaj przede mną sekretów. Powiedz, czy między tobą i Septachem Melaynem stanął prywatny układ, na mocy którego po dojściu do władzy zakażesz wszelkiej magii? Jeśli tak, błagani cię, byś przemyślał to raz jeszcze, bowiem na Panią, mówię ci, Prestimionie, że magowie to więcej niż pająki i nie pozbędziesz się ich łatwo.
— Spokojnie, spokojnie, Gialaurysie — łagodził Prestimion. — Zakaz uprawiania magii w królestwie to pomysł Septacha Melayna, nie mój. Nigdy też nie powiedziałem, że spróbuję tego dokonać, niezależnie od tego, co czuję w głębi serca.
— A co czujesz w głębi swego serca?
— Przecież znasz odpowiedź na to pytanie, przyjacielu. Magia jest dla mnie tylko głupotą i oszustwem.
Twarz Gialaurysa znieruchomiała w wyrazie gniewu.
— Oszustwo, książę? Nie widzisz w magii niczego rzeczywistego? Och, Prestimionie, jak bardzo się mylisz. Jej prawda każdego dnia udowadniana jest na każdy możliwy sposób. Możesz jej zaprzeczać, jeśli chcesz, ale mimo twych zaprzeczeń prawda nie przestanie być prawdą.
— Być może. Ja tego nie jestem w stanie powiedzieć. — Prestimion sprawiał wrażenie zażenowanego.
I rzeczywiście. Ze wszystkich stron docierały do niego wieści o niezwykłych zdarzeniach, prawdziwych cudach wywołanych przez magów. On jednak żył w świętym przekonaniu, że wszystko ma jakieś racjonalne wytłumaczenie i że tych tak zwanych cudów dokonano dzięki metodom naukowym. W ciągu tysięcy lat historii na planecie Majipoor zapomniano o wielu dziedzinach wiedzy i nauki; może ostatnio odkryto coś zapomnianego i zaczęto tego używać? Rezultaty z pewnością wyglądałyby jak magia dla ludzi nie mających pojęcia, do czego zdolna jest zaawansowana technika.
Był także skłonny zgodzić się z tym, że Vroonowie i Su-Suherisi mają pewne specyficzne zdolności umysłowe, nie bardziej magiczne niż wzrok czy słuch wśród innych ras, co pozwala im na dokonywanie jakichś tak zwanych cudów. Na tym jednak poprzestawał. I prywatnie był skłonny wątpić we wszystkie tego typu kwestie.
Kiedy zorientował się, że Gialaurys ma zamiar ciągnąć dyskusję dalej, podniósł dłoń.
— Proszę cię, zostawmy te sprawy na boku — powiedział, uśmiechając się przyjacielsko. — Nie widzę potrzeby, by decydować w podobnych sprawach tu i teraz. Pozwól tylko, że powiem ci jedno i z góry błagam o wybaczenie, jeśli obrażę twe uczucia. Otóż niemal do mdłości doprowadziła mnie ta banda pasożytów wykorzystująca starego Prankipina i bardzo się cieszę, że mogłem opuścić salę, w której spoczywa. — Potrząsnął głową energicznie, jakby chciał odzyskać jasność zmysłów zmąconą zapachem kadzidła. — Idziemy. Igrzyska zaczynają się lada chwila. Już powinniśmy być na arenie.
Ruszyli w górę biegnącą przez kolejne poziomy spiralną rampą i przybyli wreszcie na wielką, otwartą przestrzeń, którą obdarzył Labirynt Pontifex Dizimaule z pradawnych czasów i gdzie miały odbyć się Igrzyska Pontyfikalne.
Nikt nie wiedział, z jakiej to przyczyny Dizimaule nakazał skonstruowanie tej gigantycznej pustki na jednym ze środkowych poziomów podziemnego miasta. Pontifex nie przedstawił żadnego wyjaśnienia. Po prostu pewnego dnia wydał polecenie oczyszczenia całych hektarów zabudowanych terenów i… nie wybudował niczego. Kiedy stało się z jednego końca areny, nie widać było przeciwległej ściany, tak wielka była ta przestrzeń. Wysokiego sufitu nie podpierały kolumny, który to fakt zdumiewał pokolenia architektów Majipooru. Gdy się krzyknęło, mijała niemal wieczność, nim echa zaczynały powracać, a gdy już wróciły, długo przewalały się grzmiącymi falami.
W normalnych warunkach arena pozostawała nie zamieszkana i nie używana. Ustawą Pontifexa Dizimaule’a zabroniona była zabudowa tego miejsca, żaden kolejny Pontifex nie pofatygował się zmienić tego prawa. Arena trwała więc przez stulecia, równie tajemnicza, co bezużyteczna. Przydawała się tylko w momencie śmierci każdego kolejnego władcy, ponieważ tylko tu odbyć można było turniej uświetniający ceremonie pogrzebowe.
Wielkie, wielokondygnacyjne trybuny dla publiczności wzniesiono wzdłuż zachodniej ściany niemal z dnia na dzień; wyrosły niczym grzyby w lesie po deszczu. Przed nimi znalazły się konstrukcje konieczne do rozegrania konkurencji: pośrodku tor dla wyścigów rydwanów, otoczony piaszczystą bieżnią, oraz mniejsze boiska i po stronie północnej ringi do boksu, zapasów oraz innych sportów specjalistycznych. Strzelnica łucznicza stanęła od strony południowej. Przy ścianie wschodniej wzniesiono trybuny dla gości z Góry Zamkowej; honorowa i ozdobnie przystrojona przeznaczona była dla samego Koronala i jego rodziny. W powietrzu, gdzieś w pół drogi między ziemią a wysokim, zaledwie widocznym sufitem dryfowały swobodnie grupy silnych lamp blaskowych, rzucających czerwone i złote światło.
Funkcjonariusz w fioletowym płaszczu z kołnierzem z pomarańczowego futra, w masce zasłaniającej oczy i grzbiet nosa, charakterystycznej dla kasty urzędniczej Pontyfikatu, skierował Prestimiona oraz jego towarzyszy na przeznaczone im ławy, znajdujące się tuż po lewej stronie od trybuny Koronala. Na miejscu spotkali diuka Svora oraz księcia Serithorna z kilkoma członkami jego dworu. Nieco wyżej, za ich plecami, uśmiechnięty Koronal pozdrawiał ze swego miejsca zgromadzonych obywateli. Po jego jednej stronie siedział Korsibar w towarzystwie maga Sanibaka-Thastimoona, po drugiej — lady Thismet oraz lady Melithyrrh.