Dalej na królewskiej trybunie zasiadali diuk Oljebbin ze Stoienzar, książęta Farąuanor i Farholt, Mandrykarn ze Stee, Iram z Normork i kilku innych. Prokurator Dantirya Sambail pojawił się w chwilę po przybyciu Prestimiona, ustrojony w obsypane klejnotami pomarańczowe szaty, wspanialsze od szat Pontifexa; przez pewien czas obserwował uważnie, kto zajmuje jakie miejsce, po czym wybrał dla siebie fotel na trybunie diuka Oljebbina, najbliższy temu, który zajmował książę Korsibar.
Książę Gonivaul, jako Mistrz Turnieju, miał własne miejsce, znajdujące się wysoko, ponad trybunami i umieszczone pod kątem w stosunku do trybuny głównej. Stał spokojnie, rozglądając się i czekając na właściwy moment do rozpoczęcia igrzysk. Nagle uniósł w dłoni karmazynowo-zieloną, jaskrawą szarfę i trzykrotnie machnął nią nad głową. Na ten sygnał zagrały trąby i rogi, zahuczały bębny i przez wejście znajdujące się w najdalszym rogu areny zawodnicy mający brać udział w konkurencjach pierwszego dnia wyjechali małymi ślizgaczami. Najpierw miały odbyć się biegi, następnie walka na kije; obie te konkurencje należały w zasadzie do rozrywek arystokratycznej młodzieży.
Zawodnicy wyskoczyli ze ślizgaczy i ustawili się w dwóch liniach. Kucali, wstawali, podskakiwali w miejscu, gimnastykowali się i tańczyli w przygotowaniu do biegu, a tymczasem na stadionie pojawiły się dziwne postaci i stanęły pod trybuną Koronala.
— Patrz! — Prestimion szturchnął Septacha Melayna w żebra. — Nawet tutaj są ci… ci magowie.
I rzeczywiście. Magowie wydawali się wszechobecni. Nigdzie na świecie nie można już było się przed nimi skryć.
Prestimion z niechęcią obserwował siedem długonogich postaci ubranych w rzeczywiście budzące wrażenie stroje geomantów, którzy szczególnie upodobali sobie Wysokie Miasto Tidias na Górze Zamkowej: lśniąca szata ze złotego brokatu, kalautikoi, wspaniale zdobiony płaszcz nazywany lagustrimore, wysoki mosiężny hełm, czyli miirthella. Magowie rozstawili mosiężne trójnogi, przyjęli uroczyste pozy i donośnie, dźwięcznymi głosami, rozpoczęli zaklęcie:
— Byrhois… Sigei… Remmer… Proiarchis…
— Co oni mówią? — szepnął Prestimion. Sepiach Melayn roześmiał się.
— Mnie pytasz? Skąd mam wiedzieć?
— To, zdaje się, czarodzieje z Tidias, a ty przecież pochodzisz z tego właśnie miasta.
— Nawet gdy jeszcze tam mieszkałem, nie zadawałem się z czarodziejami ani nie uczyłem się ich sztuczek. Jeśli chcesz usłyszeć przekład, najlepiej zwróć się do Gialaurysa.
Prestimion tylko skinął głową. Wielki Gialaurys klęczał tuż obok niego, żarliwie powtarzając słowa inkantacji. Książę z trudem powstrzymywał irytację; przydługi rytuał wyraźnie wyprowadzał go z równowagi.
Cóż, marnowałby tylko czas, dając wyraz niechęci do czarodziejów w jakimkolwiek towarzystwie (oprócz towarzystwa Septacha Melayna). Był coraz bardziej przekonany, że on i Melayn są jedynymi na Majipoorze ludźmi, którzy nie poddali się magii. A nawet oni, co stawało się oczywiste, mogą niedługo uznać, że ze względów politycznych zrobiliby lepiej, gdyby o swej niechęci wypowiadali się w słowach znacznie łagodniejszych. Koronal nie postępowałby rozsądnie, stając w jawnej opozycji do panującego ducha czasów.
Prestimion zerknął na stadion. Czarodzieje wraz z akcesoriami swej sztuki zniknęli, rozpoczęły się wyścigi: najpierw na krótkie dystanse, potem dłuższe — kolejno dwa, pięć, siedem i dziesięć okrążeń bieżni.
Znał z widzenia bardzo niewielu biegaczy. Wraz z rodziną królewską, książętami i diukami z Góry Zamkowej przybyło wielu młodych dworzan oraz gwardzistów i spośród nich rekrutowali się zawodnicy w biegach. Szybko znudził się obserwacją zawodów. Rozejrzał się dookoła. Po lewej stronie widział przygotowania do pojedynków na kije. Ten sport interesował go bardziej niż biegi, jako chłopiec sam go uprawiał i odnosił pewne sukcesy.
Siedzący obok diuk Svor pociągnął go za rękaw. Cichym, dziwnie zdławionym głosem spytał:
— Książę, czy dobrze spałeś tej nocy?
— Mam wrażenie, że równie dobrze co zwykle.
— Ja nie. Miałem bardzo niepokojący sen.
— Ach! — Prestimion nie zdradzał szczególnego zainteresowania. — Wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Bardzo mi przykro to słyszeć. — Wskazał gestem zawodników szykujących się do walk na kije. — Widzisz tego stojącego tam, z dala, Svorze? A ty, Septachu? Zwróćcie uwagę, jak stoi, jakby zamiast stóp miał ciasno zwinięte sprężyny. I zwróćcie uwagę na ruchy jego nadgarstków. On już walczy, przynajmniej w wyobraźni, a przecież nie dano jeszcze sygnału do rozpoczęcia walk. Chyba postawię właśnie na niego. Kto się zakłada? Stawiam pięć koron na zawodnika w zielonym.
— Czy to nie brak szacunku… robić zakłady w tych igrzyskach, książę? — spytał Gialaurys. W jego głosie brzmiało wyraźne powątpiewanie.
— Dlaczego? Brak szacunku w stosunku do kogo, Gialaurysie? Pontifexa? Bardzo wątpię, czy w tej chwili obchodzą go tego typu kwestie. Stawiam pięć koron na zawodnika w zielonym.
— Nazywa się Mandralisca — wtrącił Sepiach Melayn. — To jeden z ludzi twojego kuzyna. Nieprzyjemny facet, zresztą w jego otoczeniu są prawie wyłącznie tacy.
— Chodzi ci o prokuratora? On jest moim bardzo dalekim kuzynem.
— Krewny to krewny, przynajmniej ja tak to rozumiem. Ten Mandralisca próbuje potraw prokuratora, tak mi przynajmniej powiedziano.
— Co robi?
— Stoi przy jego boku, wypija łyk z podanych mu pucharów, sprawdza, czy nikt nie próbuje go otruć. Wczoraj na własne oczy widziałem, jak to robi.
— Doprawdy? A więc stawiam pięć koron na człowieka, który próbuje potraw Dantiryi Sambaila. Powiedziałeś, że nazywa się Mandralisca, tak?
— Z przyjemnością postawię pięć koron przeciwko niemu, tylko dlatego że szczerze go nienawidzę. — Septach Melayn wyciągnął z kieszeni błyszczącą monetę. — Słyszałem, że ten Mandralisca raczej zabije człowieka, niż usunie mu się z drogi na chodniku. Stawiam na chłopca w czerwonym.
— Jeśli chodzi o ten mój sen — mówił dalej Svor tym samym, zduszonym głosem — to… pozwól…
— Czyżby był aż tak okropny, że musisz opowiedzieć go w tej chwili? — żachnął się Prestimion. — No dobrze, niech ci będzie, Svorze. Niech ci będzie. Opowiadaj teraz, to później będziemy mieli spokój.
Mały człowieczek wplótł palce w gęste loki brody, skrzywił twarz w przeraźliwie kwaśnym grymasie, aż jego czarne brwi zeszły się nad nosem w jedną prostą linię. Milczał przez chwilę.
— Śniło mi się — powiedział w końcu — że stary Pontifex wreszcie umarł, że Lord Confalume pojawił się na Dworze Tronów i wobec nas wszystkich nazwał cię Koronalem, i zdjął z głowy koronę rozbłysku gwiazd, i podał ci ją…
— Jak na razie ten sen wcale nie wydaje mi się taki straszny — zauważył Prestimion.
Na stadionie walczący, dobrani w cztery pary, stali naprzeciw siebie doskonale nieruchomi, czekając na sygnał. W dłoniach trzymali cienkie giętkie kije z drzewa kwiatu nocy.
— Uwaga! — krzyknął sędzia. — Pozycja! Walka!
Prestimion wyprostował się w ławie. Kiwał się nieco na boki, jakby unikał błyskawicznych ciosów. Walka na kije wymagała doskonałego wzroku, refleksu i szybkiej ręki raczej niż znaczącej siły. Sama broń była tak lekka, że poruszało się nią szybciej nawet niż rapierem. Należało koniecznie przewidywać posunięcia przeciwnika, odgadywać jego myśli, inaczej nie sposób było sparować ciosy.