— Zdaje się, że poważniej od przeciwnika — zauważył Prestimion. Rzeczywiście, Farholt wydawał się czekać na koniec tego magicznego bełkotu z niecierpliwością. Magowie dopełnili wreszcie rytuału, zawodnicy zrzucili szaty i pozostali wyłącznie w przepaskach biodrowych. Obaj wysmarowali się olejkiem ze smoków morskich, utrudniającym przeciwnikowi wykonanie chwytu. Jaskrawe światło lamp ujawniło potężne mięśnie barków i ramion; przez trybuny przeleciało westchnienie, tu i ówdzie rozległy się pełne podziwu okrzyki.
— Walczycie do trzech rzutów — oznajmił sędzia, urzędnik Pontyfikatu Hayla Tekmanot, wysoki i postawny, przy tej dwójce sprawiający jednak wrażenie karła. Uderzył po ramieniu najpierw jednego zawodnika, a potem drugiego. — To znak zwycięstwa, uderzony ma natychmiast zwolnić chwyt. A to — tym razem każdego z nich uderzył dwukrotnie, raz za razem — znak, że przeciwnik nie jest zdolny do dalszej walki i należy natychmiast od niego odstąpić. Zrozumieliście?
Farholt ruszył do jednego narożnika, Gialaurys do drugiego. Rozległ się cienki, brzękliwy pisk rogów gabeków. Zawodnicy po kolei złożyli hołd siedzącemu w loży honorowej Koronalowi, a następnie zajmującym miejsce po jego obu stronach lordom, wreszcie skłonili się także siedzącemu samotnie Mistrzowi Turnieju, księciu Gonivaulowi.
— Niech się zacznie walka — powiedział Hayla Tekmanot. Gialaurys i Farholt skoczyli ku sobie, jakby nie o zwycięstwo w pojedynku tu szło, lecz o śmierć lub życie.
Zderzyli się pośrodku ringu z hukiem, który aż wzbudził echa. Obaj przez chwilę wydawali się oszołomieni impetem uderzenia, lecz niemal natychmiast przyjęli pozycję, niemal stykając się nosami. Stali na szeroko rozstawionych nogach, obaj bez powodzenia walczyli, by rzucić przeciwnika na matę. Stali tak sztywno, nieruchomi, przez kilka bardzo długich chwil. Farholt poruszał wargami; mówił coś do Gialaurysa, który spojrzał na niego najwyraźniej zaskoczony. Potem twarz skurczyła mu się w wyrazie wściekłej furii, odpowiedział coś, równie chłodno i równie cicho, tak że jego słów nie dosłyszał nikt na trybunach.
Nadal jednak nic się nie działo. Żaden z zawodników nie potrafił uzyskać przewagi. Siły mieli równe.
Farholt był o głowę wyższy od przeciwnika i miał dłuższe ręce, Gialaurys wydawał się jednak cięższy, szerszy w ramionach, miał też potężniejszą klatkę piersiową. Mijały minuty, a żaden nie potrafił zmusić przeciwnika do ustąpienia choćby o włos. Obaj stękali z wysiłku, mięśnie barków i ramion napięte mieli do tego stopnia, iż wydawało się, że lada chwila mogą wręcz rozerwać skórę. Po ich natłuszczonych ciałach pot spływał strumieniami. Gialaurys wydawał się przeważać przez chwilę, Farholt jednak mu się oparł, odzyskał równowagę, zaatakował i teraz zachwiał się jego przeciwnik.
Walka trwała. Kibice nie wytrzymywali, zaczynali krzyczeć. Na trybunach zajmowanych przez arystokrację nikt już nie siedział — wszyscy stali, wykrzykując imię swego faworyta. Prestimion spojrzał na miejsca zajmowane przez Koronala i jego dwór. Książę Korsibar niemal podskakiwał, patrząc na ring wytrzeszczonymi oczami, niemal w szale, wrzeszcząc „Farholt! Farholt!”, i nagle Prestimion zdał sobie sprawę, że on też stoi, że i on krzyczy, prawdopodobnie równie nieopanowanie: „Gialaurys! Gialaurys!”.
— Tylko popatrz. — Septach Melayn zachowywał kamienny spokój. — Wydaje mi się, że Farholt da mu radę.
I tak mogło się rzeczywiście wydawać. Farholt oczy miał dzikie, na czole żyły nabrzmiały mu wyraźnie, jakby przewiązał głowę grubym sznurem. Udało mu się zmusić Gialaurysa do podniesienia nogi i teraz walczył, by unieść go w powietrze. Prestimion zauważył, że jego przyjaciel zbladł nagle — twarz miał niczym papier, szorstkie baczki stały się nagle niezwykle widoczne na tle pobielałych skroni i policzków.
Przez moment mogło się wydawać, że rzeczywiście zostanie podniesiony, niczym drzewo wyrwane z korzeniami i rzucone w powietrze. A jednak w ostatniej chwili kopnął Farholta z tyłu pod kolano. Teraz Farholt się zachwiał. Rozpaczliwie łapiąc równowagę, chwycił Gialaurysa za dolną szczękę, jakby miał zamiar wyrwać mu jaz twarzy. Po ramieniu popłynął mu strumyk cienkiej krwi; czy była to jednak krew jego, czy przeciwnika, tego nikt z trybun nie dostrzegł.
— Powinno się ich powstrzymać — powiedział Svor cicho, jakby do siebie. — To nie jest sportowa walka. Oni się pozabija!
Gialaurys pchnął Farholta mocno, licząc, że przewróci go na wznak i zarobi pierwszy punkt.
Farholt upadł, ale zdołał przekręcić się na bok. Zdążył jeszcze złapać Gialaurysa za szyję i pociągnąć go za sobą. Obaj zawodnicy padli jak ścięte drzewa z siłą, która wstrząsnęła areną i trybunami.
— Chwyć go! — krzyknął Prestimion, stojący zaś na sąsiedniej trybunie Korsibar krzyczał: „Teraz, Farholt! Teraz! Teraz!”. Farąuanor, będący dziś gościem w loży Koronala, stał i również krzyczał, twarz rozjaśnioną miał nadzieją na błyskawiczne zwycięstwo brata.
Lecz jak poprzednio ani Farholt, ani Gialaurys nie byli w stanie uzyskać przewagi. Obaj oszołomieni byli upadkiem. Przez pewien czas leżeli nieruchomo, potem zaczęli się niezdarnie poruszać i wreszcie usiedli, przyglądając się sobie tępo. Zachowywali ostrożność, jakby spodziewali się natychmiastowego ataku przeciwnika, nie wyglądało jednak na to, by któryś był w stanie się podnieść. Hayla Tekmanot przykląkł pośrodku i zamienił z nimi kilka słów. Potem wstał, podszedł do lin ringu i spojrzał na księcia Gonivaula.
— Pierwsze starcie zakończyło się remisem — oznajmił. — Zawodnicy mają pięć minut odpoczynku przed drugim starciem.
— Można słówko, książę? — spytał prokurator Dantirya Sambail w przerwie walki, przechylając się przez barierkę dzielącą jego miejsce od miejsca zajmowanego przez księcia Korsibara.
Korsibar, który nadal nie ochłonął po pierwszej rundzie walki przyjaciela, spojrzał w wielką, złośliwą twarz prokuratora, czekając na kolejne jego słowa.
Udając prostaczka, Dantirya Sambail powiedział:
— Postawiłem sto rojalów na twojego człowieka. Jak myślisz, wygra?
Korsibara rozgniewał ten poufały ton. Mimo to odparł uprzejmie:
— Sam postawiłem na niego pięćdziesiąt. Ale tak jak ty nie wiem jeszcze, który z nich wygra.
Prokurator wskazał palcem lożę Prestimiona, pogrążonego w tej chwili w rozmowie z Septachem Melaynem i księciem Serithornem. Tym samym tonem zażyłej przyjaźni, której przecież między nimi nie było, dalej prowadził rozmowę.
— Powiedziano mi, że Prestimion postawił pięćset rojalów na Gialaurysa.
— Królewska suma, oczywiście jeśli powiedziano ci prawdę. Tylko… czy jest to prawda? Prestimion nie lubi hazardu. Spodziewałbym się po nim raczej zakładów wysokości pięćdziesięciu koron.
— Nie rozmawiamy o koronach, lecz o rojalach, i nie o pięćdziesięciu, lecz pięciuset. To wiem na pewno. — Prokurator podniósł do ust zimną pieczoną nogę bilantoona, ugryzł kawałek delikatnego białego mięsa, wypluł skórę i chrząstki. Wytarł usta w rękaw swego nabijanego klejnotami płaszcza i spojrzał na Korsibara zimno, złośliwie.
— Przecież to nie zakład, jeśli rezultat zna się z góry — stwierdził.
— Chcesz powiedzieć, że Farholta przekupiono, by przegrał? Na Panią, Dantiryo Sambailu, nie znasz go, jeśli uważasz, że…
— Nie ma mowy o przekupstwie. Słyszałem, że podano mu narkotyk. Jakiś środek działający stopniowo, mający osłabić go w trakcie walki. Oczywiście to tylko plotka. Mój podczaszy, Mandralisca, dowiedział się o tym podczas walki na kije. — Prokurator uśmiechnął się łagodnie. — Masz rację, Korsibarze, prawdopodobnie nie ma w tych plotkach okruchu prawdy. A nawet gdyby była to prawda, czym dla ludzi takich jak my jest utrata pięćdziesięciu czy nawet stu rojalów? — Mrugnął porozumiewawczo i tym samym, fałszywym głosem, którym zaczął rozmowę, dokończył: — Bardzo to podobne do Prestimiona, tak załatwić zwycięstwo przyjacielowi. Przecież zawsze pomaga przyjaciołom wszelkimi dostępnymi mu środkami.