Svor nie wydawał się obrażony tymi słowami.
— Jeśli plan, jaki zarysowałem, wydaje ci się godny wyłącznie pogardy, to dobrze, dostosujemy się do rzeczywistości jak wszyscy inni, uczciwi i prawomyślni obywatele, będziemy się upokarzać przed Lordem Korsibarem co dzień aż do śmierci i ufać, że łaskawie pozwoli nam przeżyć jeszcze parę godzin. Możemy też postąpić inaczej, według propozycji naszego drogiego Gialaurysa. Niech spróbuje wykonać swą samobójczą misję czy też, jak proponował wcześniej, niech wyzwie Koronala na zapaśniczy pojedynek, którego stawką będzie władza.
— Ach, Svorze, zupełnie mnie nie zrozumiałeś — powiedział Septach Melayn. — Zgadzam się z tobą w pełni. Ja także głosuję za zdradą i im głębsza będzie ta zdrada, tym lepiej. Opuścimy Labirynt na oczach wszystkich, wrócimy do naszego wygodnego życia na Górze Zamkowej, odczekamy, aż nadejdzie odpowiednia chwila i dopiero wówczas uderzymy. Co o tym sądzisz, Prestimionie?
— Opuścimy Labirynt, oczywiście — odparł Prestimion, który ostatnie kilka minut spędził pogrążony w prywatnym królestwie myśli, gdzie całe to mianowanie i usuwanie władców nie znaczyło nic. — Opuścimy Labirynt, nim życie nasze zostanie poważnie zagrożone… jeśli już nie jest zagrożone. Podczas podróży na Zamek spróbujemy rozpoznać nastawienie ludzi, których spotkamy po drodze. Może zdobędziemy informacje na temat środków, dzięki którym odzyskamy tron.
Wsunął dłonie w fałdy tuniki i spojrzał na przyjaciół, by sprawdzić, czy się z nim zgadzają. Nagle mruknął: „A to co takiego?”, bo pod palcami wyczuł nieduży i gładki w dotyku, nieznajomy mu przedmiot. Wyjął go. Był to nieduży kawałek polerowanego zielonego kamienia; amulet, który Vroon, czarodziej Thalnap Zelifor oferował mu tego dnia, gdy — jeszcze przed igrzyskami — pojawił się, by uprzedzić go o nadchodzącym nieszczęściu. Mogło się wydawać, że od owego dnia minęły lata!
— Zapomniałem, jak się nazywa ten amulet. Ma coś wspólnego z magią. Dostałem go od Thalnapa Zelifora.
— To corymbor — wyjaśnił mu Svor. — Mówią, że bywa użyteczny w ciężkich chwilach.
— A tak, tak. Teraz pamiętam. Vroon powiedział, żebym powiesił go na łańcuszku, a w potrzebie przyniesie mi radę. — Prestimion ponuro potrząsnął głową. — Thalnap Zelifor. On też wiedział, że zbliżają się kłopoty, ostrzegał, a ja nie chciałem go słuchać. Całkowicie zlekceważyłem jego wizje.
— Krew na księżycu — wtrącił Gialaurys. — Widział krew na księżycu. Pamiętasz? Oznaki wojny. Tajemny wróg, który ujawni się i stanie przeciw tobie do walki o Zamek. Powiedziałem wtedy, że tym tajemnym wrogiem jest Korsibar, pamiętasz, Prestimionie? Powiedziałem to zaraz, gdy tylko Vroon nas opuścił.
— Ciebie też nie wysłuchałem. Byłem ślepy, po prostu ślepy! Teraz, kiedy patrzę za siebie, wszystko wydaje mi się jasne. Ale każdy jest mądry, kiedy patrzy w przeszłość. — Położył niewielki amulet na dłoni, czubkiem palca dotknął maleńkich runów wyrzeźbionych na jego powierzchni. Następnie rzucił zielony kamień do Septacha Melayna, który złapał go zręcznie. — Masz wiele pięknych złotych łańcuszków w swej kolekcji biżuterii, panie Melayn, prawda? Proszę cię, byś oddał mi jeden, na którym powieszę corymbor, dobrze? Zgodnie z radą Thalnapa Zelifora od dziś zawsze będę go nosił na piersi. Kto wie, może jest coś w wyrytych na nim czarodziejskich runach. A z pewnością teraz potrzebuję pomocy w każdej dostępnej formie. — Prestimion roześmiał się. — Chodźcie, przygotujemy się do opuszczenia Labiryntu. Im szybciej wyjedziemy, tym lepiej.
3
Wędrówkę poza Labirynt rozpoczęli od długiej, krętej drogi w górę, przez kolejne poziomy podziemnego miasta. Istniała oczywiście prosta, bezpośrednia i nawet niedługa trasa, zarezerwowana jednak była wyłącznie dla Potęg Królestwa, a Prestimion pozostał przecież zaledwie książątkiem z arystokracji Góry Zamkowej.
Wracał do domu.
Prestimiona, jego trzech przyjaciół, towarzyszy, dwór oraz służących opiekujących się bagażami, którzy przybyli z nimi z Zaniku, czekała długa droga, poziom za poziomem, pierścień za pierścieniem, pozornie nieskończona, podróż nużąca nawet gdy odbywało się ją lataczem; wąskie, spiralnie kręcone przejścia prowadziły z sektora imperialnego, w którym mieszkali przez wiele tygodni, przez duszne, słabo oświetlone strefy znane wszystkim. Dwór Kuł, Dom Akt, w którym na wielkim świecącym ekranie wypisane były nazwiska wszystkich Koronali i wszystkich Pontifexów rządzących przez trzynaście tysięcy lat historii planety, Plac Masek, Dwór Piramid, Sala Wichrów, Jezioro Snów. I w górę, ku gęściej zaludnionym regionom miasta, gdzie mieszkali zwykli obywatele, tłum bladych, nędznie odzianych ludzi, na zawsze zamkniętych w tłocznych górnych kręgach podziemnej metropolii. W końcu wyjechali na blask słońca, powiew wiatru, świat deszczu, szumu drzew, ptaków, rzek i wzgórz.
— I niech minie wiele czasu do naszych następnych odwiedzin w tym obmierzłym miejscu — powiedział z gniewem Gialaurys.
— Och, wrócimy z radością, kiedy Prestimion zostanie Pontifexem — stwierdził Septach Melayn, klepiąc go wesoło po ramieniu. — Ale wówczas będziemy już starcami o długich siwych brodach.
— Pontifex — prychnał Prestimion. — Wolałbym najpierw choćby przez krótki czas być Koronalem, oczywiście za twoim pozwoleniem i pod warunkiem, że nim wzniosę się na ów wyższy tron, ominiemy także drobną przeszkodę leżącą na naszej drodze.
— Ależ oczywiście, Prestimionie, wszystko powinno iść własną rzeczy koleją. Najpierw Korona!, potem Pontifex.
• Na te słowa roześmieli się, był to jednak wyraz radości z powódki opuszczenia Labiryntu bardziej niż cokolwiek innego, w tej chwili bowiem nie było im do śmiechu; czuli wyłącznie pustkę i mroczną niepewność. Tuż przed wyjazdem z Labiryntu dotarły do nich dziwne plotki, jakoby Korsibar miał oferować Prestimionowi pozycję w rządzie, gdy już znajdzie się na Zamku, nie sposób było jednak powiedzieć, jak szczere okażą się te obietnice, zwłaszcza że wkrótce upojenie zwycięstwem minie i nastanie surowa rzeczywistość.
Wyszli z Labiryntu przez bramę położoną najdalej na północy, zwaną Wrotami Wód; w jej pobliżu spływająca z dalekich wzgórz u podnóża Góry Zanikowej rzeka Glayge przepływała obok miasta. Zwykła droga na północ, z Labiryntu na Górę, prowadziła łodzią w górę Glayge do miejsca, w którym wypływała z jeziora Roghoiz, przez jezioro i dalej rzeką aż do miejsca, gdzie zaczynały się strome wzgórza, Glayge zaś przestawała być żeglowna. Tam przesiadano się na latacze. Kręta droga prowadziła wśród coraz bardziej wysokich i stromych gór aż do miast Góry Zamkowej.
Glayge była rzeką szybką, o potężnym prądzie, ale jej odcinek od jeziora Roghoiz do Labiryntu należał do najłagodniejszych i bardziej przypominał kanał niż rzekę. Bardzo dawno temu, w odległych czasach Lorda Balasa i Pontifexa Kryphona, brzegi uregulowano, by zapobiec zalaniu. Labiryntu, gdyż zimą zdarzały się powodzie. Tak więc pierwszy etap podróży Prestimiona wraz z dworem był spokojny, senny. Wynajęta łódź niosła ich spokojnie wśród szerokich, płaskich nadbrzeżnych pól.
Panowała tu pełnia lata, dni były upalne: złotozielone słońce Majipooru wisiało im wprost nad głowami, a jego blask wypełniał świat. Tkwili w podziemiu tak długo, iż niemal zapomnieli o istnieniu pór roku. W Labiryncie zamknęli się późną wiosną; był to czas przyjemny i ciepły — w centralnej części Alhanroelu klimat był w ogóle łagodny — teraz jednak w dolinie letnie upały odczuwało się w całej pełni. Na zachodzie, gdzie znajdowały się ruiny Velalisier, starożytnej stolicy Metamorfów położonej w centrum jałowej pustyni, promienie słońca z pewnością spadały na ziemię niszczącym ogniem, a na dalekim południu, wzdłuż upalnego, bagnistego brzegu Aruachosian, gdzie Glayge wpadała do morza, wilgoć w powietrzu wydawała się zapewne wręcz namacalna. Tu jednak dni były jasne i ciepłe. Ludzie, tak długo zamknięci w ponurym, sztucznym wnętrzu Labiryntu, z rozkoszą witali promienie słońca i zapachy miliardów kwiatów rosnących w tropikalnych lasach południa, przynoszone przez łagodny południowy wiatr. Tak! Jaką przyjemność sprawiała świadomość, że świat zamyka zdumiewająca swym ogromem przezroczysta kopuła niebios, z jaką radością oglądali hieraxy o różowych brzuchach, ptaki szybujące w najwyższych warstwach atmosfery, o skrzydłach, których rozpiętość dwukrotnie przekraczała wzrost dorosłego człowieka. Podróżnicy obserwowali też nieustannie horyzont na północy, oczekując, że lada chwila dojrzą na nim zarys ogromnej Góry Zamkowej. Powodowała nimi bezrozumna nadzieja. Góra miała wysokość trzydziestu mil, przebijała atmosferę i sięgała w inne królestwo, w kosmos, ale mimo to na razie pozostawała niewidoczna.