Выбрать главу

— Bardzo dobrze — odparł Prestimion. Było to przed siedmiu laty; Korsibar, z którym był wówczas w bardzo dobrych stosunkach, zaprosił go na krótki wypad do rezerwatu myśliwskiego Thazgarth, mającego piętnaście tysięcy mil długości, obejmującego gęste lasy na północno-wschodnim Alhanroelu; pozostawiono tam na swobodzie najgroźniejsze drapieżniki Majipooru. Był z nim Septach Melayn oraz młody, szalony earl Belzyn z Bibiroon, który w rok później zginął podczas wspinaczki w górach.

Vervis Aktin, o czym Prestimion przypomniał sobie dopiero teraz, miał podobnie gęste kręcone włosy, podobnie jak ona był szczupły, muskularny i nie odczuwał żadnego szacunku dla arystokracji. Wieczorami przy ognisku chwalił się podbojami wśród szlachetnych pań odwiedzających rezerwat i tylko na zakaź Korsibara nie zaczął wymieniać imion. Był jednak znakomitym, niezmordowanym przewodnikiem, a łucznikiem naprawdę doskonałym, choć jego talent nie dorastał chyba do opinii, jaką miała o nim siostra.

Pani kapitan poprowadziła ich tymczasem do kajut, małych, dość prymitywnie urządzonych, znajdujących się pod mostkiem. Miały być ich domem przez najbliższe dni. Prestimion mieszkał z Gialaurysem, a diuk Svor z Septachem Melaynem.

— Co robi teraz twój brat? — spytał Prestimion, Dimithair Vort bowiem nie odeszła, tylko stała w drzwiach, przypatrując się im bez szczególnego zainteresowania.

— Nadal jest przewodnikiem w Thazgarth. Stracił nogę, kiedy znalazł się między samicą gharvola i jej małym, ale w niczym go to nie ogranicza. Wiesz, bardzo mu imponowałeś. I nie tylko ze względu na to, jak doskonale posługujesz się łukiem. Twierdził, że pewnego dnia zostaniesz Koronalem.

— Może zostanę.

— Och, oczywiście następny Koronal nie pojawi się tak szybko, prawda? Ten nowy zaledwie rozpoczyna rządy. Znasz go, prawda?

— Całkiem dobrze. Był ze mną i z twoim bratem wtedy, w Thazgarth.

— Naprawdę? Słyszałam, że to syn starego Confalume’a. Tak? Właściwie czemu nie utrzymać władzy w rodzinie? Ja bym tak postąpiła. Wy, wielcy panowie, doskonale wiecie, jak o siebie zadbać. — Uśmiechnęła się, pokazując drobne, silne zęby. — Brat zawsze mi powtarzał…

Do rozmowy włączył się Septach Melayn, któremu nie podobała się swoboda, z jaką pani kapitan rozmawiała z Prestimionem, a treść rozmowy przestała go bawić jakiś czas temu. Wysłał ją na mostek, podróżnicy zaś zabrali się za urządzanie kabin.

Po pewnym czasie z pokładu usłyszeli śpiew. Prestimion wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł kilku członków załogi, w tym kapitana, skulonych na pokładzie, przekazujących sobie z ręki do ręki jakieś kamyki, nie przypadkowo jednak, lecz według jakiegoś skomplikowanego, z góry ustalonego planu. Cały czas śpiewali. Było to najwyraźniej coś w rodzaju ceremonii mającej zapewnić bezpieczną podróż, taka pomniejsza magia. Kamienie uchodziły za święte; pobłogosławił je jakiś szaman, któremu kapitan wierzyła.

Prestimion przyglądał się marynarzom z sympatią. Mierził go jak zwykle ten pokaz przesądów, naiwna wiara w moc martwych kamieni, lecz mimo to zdumiewał się czystością i intensywnością wiary tych ludzi, wiary w czujne, dobre duchy, które można przebłagać, by stały się duchami opiekuńczymi. Ci prości ludzie wierzyli w to, czego nie widzą; on tego nie potrafił i ta różnica dzieliła ich jak mur. Lecz książę stwierdził nagle, że bardzo chciałby dzielić ich wiarę. Duchy oferowały pociechę w chwili, gdy traciło się coś w prawdziwym świecie… lecz trzeba było wierzyć w ich istnienie.

Obok niego pojawił się Svor. Książę wskazał palcem odprawiających ceremonię marynarzy. Jego przyjaciel tylko skinął głową.

Śpiew umilkł i zgromadzeni rozeszli się w milczeniu.

— Jakie to dla nich prawdziwe — powiedział Prestimion. — Z jaką powagą traktują potęgę tych kamyków.

— I nie bez powodu. Możesz w to wierzyć albo nie, ale mówię ci, Prestimionie, istnieją potężne siły, które można sobie podporządkować, jeśli tylko wie się jak. — Zaczął recytować: — „Potrafię przenieść niebo, wynieść lądy, stopić góry, sięgnąć w chmury. Wywołuję duchy i sprawiam, że bogowie pojawiają się wśród nas. Gaszę gwiazdy, niosę światło w otchłań bez dna…”.

— Potrafisz dokonać tego wszystkiego? — Prestimion spojrzał na przyjaciela, a jego oczy miały dziwny wyraz. — Nie wiedziałem, że jesteś tak potężnym czarodziejem, przyjacielu.

— Och, przecież tylko cytuję poezję. Bardzo znaną poezję.

— Oczywiście. — Książę przypomniał sobie autora. — To Furvain, prawda? No tak, nikt inny tylko Furvain. Powinienem domyślić się wcześniej.

— „Księga Zmian”, kanto piąte, kiedy kapłanki Metamorfów pojawiają się przed Stiamotem.

— Tak, tak. — Prestimion był wyraźnie zmieszany. — Oczywiście. — Każde dziecko na Majipoorze czytało tę wspaniałą, epicką opowieść liczącą sobie tysiące lat, podniosłymi wersami opiewającą bohaterskie bitwy z najwcześniejszego okresu historii Majipooru. Gasić gwiazdy i rozświetlać bezdenne otchłanie można jednak tylko w baśniach. Nigdy nie mylił poematu Furvaina z opisem historyka. — Myślałem, że przypisujesz te moce sobie. — Roześmiał się. — Och, Svorze, Svorze, gdyby tylko ktoś mógł sprawić czarami, by świat zmienił się na taki, jaki — przynajmniej dla mnie — miał być, na świat, w którym Korsibar do woli poluje w głuszy, a ja rządzę. Któż jednak posiada taką moc?

— Nie ja — odparł Svor. — Użyłbym jej, gdybym ją miał.

4

Dziewiątego dnia podróży Lorda Korsibara na północ, w górę Glayge, wysoko na niebie pojawiła się niebieskobiała gwiazda, świecąca blaskiem diamentu na czole niebios, wspaniała niczym drogocenny klejnot, jasna jak drugie słońce.

Mandrykarn dostrzegł ją pierwszy, w pół godziny po wieczornym posiłku. Stał wówczas na dziobie statku prowadzącego flotyllę dziewięciu jednostek, noszącego imię Lorda Vildivara. Była to własna łódź Koronala, przeznaczona do żeglugi po dolnej Glayge, najwspanialsza ze wszystkich, jakie kiedykolwiek zbudowano; wiosną podróżował nią do Labiryntu Lord Confalume, a teraz, w pełni lata, niosła ona ku Górze Zamkowej nowego Koronala, Lorda Korsibara. Mandrykarn pił szare wino w gęstniejącej ciemności, przyglądał się bez zainteresowania brzegom płaskiej, we wszystkich kierunkach jednakowej doliny. Choć noc była ciepła, nagle przeszył go lodowaty dreszcz. Podniósł głowę i zobaczył jaskrawą gwiazdę w miejscu, gdzie poprzednio nie było żadnej gwiazdy.

Krzyknął z podszytego strachem zdumienia i tak szybko sięgnął po przypiętą do tuniki na piersi rohillę, że zalał się winem.

Nowa gwiazda? Cóż oprócz nadchodzących klęsk i nieszczęść mogła zwiastować nowa gwiazda? Przecież z pewnością była oznaką, że potężne i niebezpieczne siły lada chwila obalą mury kosmosu i runą na świat.

Energicznie pocierając amulet, Mandrykarn wypowiedział odwracające zło zaklęcie, którego zaledwie wczoraj nauczył go Sanibak-Thastimoon. Drżał z nieopanowanego strachu, tak wielkiego, że po chwili poczuł wstyd, uznał bowiem, że zachowuje się jak tchórz.

Obok niego stanął hrabia Farąuanor.

— Źle się czujesz, Mandrykarnie? — spytał kpiąco. — Słyszałem, jak krzyknąłeś, a teraz widzę, że jesteś blady i cały drżysz.

Mandrykarn wielkim wysiłkiem woli opanował zdradzieckie drżenie ciała, zdołał nawet, choć przez chwilę wydawało się to ponad jego siły, zapanować nad głosem.

— Unieś głowę, Farquanorze — powiedział. — Co widzisz?