— Za sprawą czarów? To zły czy dobry znak?
— Powiedziałbym, że stoi w ogniu.
— Przecież mówi się, że wszystkie gwiazdy stoją w ogniu. — Gialaurys spojrzał na przyjaciela, nic nie rozumiejąc.
— Niektóre ogniska palą się słabym płomieniem, a niektóre bardzo jasnym. Podobnie jest z gwiazdami. Zdarza się, że te słabsze rozbłyskują nagle same z siebie, palą się dziesięć razy jaśniej niż poprzednio, a może nawet tysiąc razy jaśniej! Przypuszczam, że tak było i z tą. Była tam zawsze, zbyt słaba, byśmy zwrócili na nią uwagę, a teraz rozbłysła białym płomieniem, zapewne wszystkie otaczające ją światy spaliła na popiół i teraz widzimy ją wszyscy tak, jak widzielibyśmy rozbłyskującą na niebie latarnię morską. Zawołajmy Svora, on zna się na tych rzeczach. Hej, filozofie, chodź do nas! Przyjrzyj się tajemnicom niebios.
— To czarodziejska gwiazda — stwierdził ponuro Gialaurys. — Dzieło demona, zwiastun złych wróżb.
— Jak więc myślisz, co właściwie zwiastuje? Powiedz mi, o czym mówi ci ta gwiazda, ja nie dysponuję żadnymi zdolnościami w tego rodzaju sprawach. Och, rozwiąż mi tę zagadkę, mój drogi Gialaurysie.
— Podkpiwasz sobie ze mnie jak zawsze, prawda?
— Nie, nie. Nie miałem zamiaru kpić.
— Oczywiście, że kpiłeś — wtrącił się do rozmowy Svor, wychodząc na pokład. — Kpisz sobie z Gialaurysa, jakby był tępym prostakiem. A teraz spróbuj zakpić sobie ze mnie, Septachu. Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.
— No dobrze. Mamy na niebie nową gwiazdę.
— Owszem, mamy. Widzę ją wyraźnie, płonie nieco na zachód od Thoriusa, jasno i mocno.
— Co to dla ciebie oznacza, Svorze, który tak wielką wiarę pokładasz w magii? Wyjaśnij mi, bo magii moje oczy nie dostrzegają. Gialaurys nazwał ją dziełem demona. Jak myślisz, co demon chce nam powiedzieć? Czy w przyszłości stracimy coś jeszcze, my, którzy do tej pory straciliśmy tak wiele?
— Ależ jest wręcz przeciwnie. — Svor uśmiechnął się krzywo. Palcami raz za razem przeczesywał loki gęstej brody. — Nie jestem prorokiem ani magiem, o wielki Septachu Melaynie, mimo to, jak na amatora, potrafię nieźle czytać z nieba. Gwiazda, która dziś rozbłysła, jest oznaką gniewu duchów wywołanego niecnym postępkiem Korsibara. Ta gwiazda oznacza nasze wybawienie. Oznacza śmierć Korsibara i wywyższenie Prestimiona.
— A co jest w niej takiego, że pozwala ci odczytać przyszłość?
— Jeśli musisz pytać, przyjacielu, nigdy nie zrozumiesz odpowiedzi.
Sepiach Melayn uśmiechnął się tylko i wzruszył ramionami, Gialaurys zaś sapnął z zadowolenia; widać było, że interpretacja Svora bardzo mu się spodobała. Pochylił się, aż głową dotknął pokładu, wyciągnął ręce i uczynił ku gwieździe znak przebłagania, znak powitania.
Palaghat, położone na wschodnim brzegu Glayge, było największym z miast leżących nad rzeką między Labiryntem a jeziorem Roghoiz. Pełniło rolę centrum rolniczego; farmerzy z trzech sąsiednich prowincji przywozili tu swe produkty, które rozsyłano w górę i w dół rzeki. Palaghat wzniesione zostało na wzgórzu nad rzeką. Monotonne równinne otoczenie oraz rosnące na jedynym wzgórzu wysokie drzewa mengak o gęstych, mięsistych liniach sprawiały, że miasto wydawało się dominować nad otoczeniem, jakby wybudowano je na samej wielkiej Górze Zamkowej.
Koronalowie i wyżsi urzędnicy często przerywali tu podróż rzeką, Palaghat bowiem było lepiej przystosowane do przyjmowania dostojnych gości niż inne miasta zbudowane nad dolną Glayge. Czteropasmowa, wybrukowana cegłą droga prowadząca z obszernego portu do centrum miasta wysadzona była po obu stronach imponującymi palmami Havilbove’a o czerwonych pniach i nosiła nazwę Drogi Królewskiej. Dziś, by uczcić wizytę Koronala, na całej długości drogi palmy ustrojono zielono-złotymi flagami ze znakiem rozbłysku gwiazd. Plakaty przedstawiające Lorda Korsibara również byłyby na miejscu jako dekoracja, tyle że nie sposób było dostać ich w Palaghat; oczywiście, nikt nie przewidział — bo i nie sposób było przewidzieć — że Korsibar zostanie Koronalem, więc jego portretów nie wprowadzono jeszcze do obiegu.
Mimo wszystko jednak władcę przyjęto w sposób imponujący, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, jak dalece improwizowane było to przyjęcie. Grano na cymbałach i trąbach, rozrzucano kwiaty, ludzi przystrajano girlandami, władcę zaś od portu do miasta odprowadzały setki urzędników, począwszy od burmistrza odzianego w atłasy, a skończywszy na kierownikach poszczególnych urzędów i ich podwładnych. Nie brakło też magów w brokatowych szatach uroczyście wyśpiewujących zaklęcia. Wzdłuż trasy przejazdu zgromadziły się tysiące zwykłych obywateli, którzy wyciągali szyje, by obejrzeć nowego władcę, i radośnie krzyczeli: „Korsibar! Korsibar! Lord Korsibar!”.
Korsibar już niemal się do tego przyzwyczaił.
W ciągu kilku pierwszych dni rządów hołdy wydawały mu się czymś nierzeczywistym, jakby tylko śnili mu się ludzie czyniący znak rozbłysku gwiazd, zwracający się do niego „panie mój” zamiast „książę”, do czego przywykł od dziecka, ludzie patrzący na niego z szacunkiem, oddaniem, kątem oka i tylko wówczas, gdy wydawało im się, że odwraca wzrok. Każdego ranka po przebudzeniu spodziewał się zobaczyć ojca i usłyszeć z jego ust: „Bardzo to wszystko sympatyczne, Korsibarze, ale najwyższy czas skończyć tę zabawę”. A jednak każdy kolejny ranek przypominał poprzedni, ludzie składali mu hołd gestem rozbłysku gwiazd, padali przed nim na kolana, mówili „panie mój”, przytakiwali każdemu jego zdaniu, a kiedy pod koniec pobytu w Labiryncie spotkał się wreszcie z ojcem, prawie nie rozmawiali, wymienili tylko kilka trywialnych, przepisanych okolicznościami formułek. Confalume, przygnębiony, pokonany, nie zdradzał ochoty do zmiany tak nieoczekiwanego przecież i dziwnego stanu rzeczy, jaki nastał, gdy jego syn dokonał śmiałego przewrotu.
Dopiero gdy Korsibar zaczynał swą tryumfalną podróż z podziemnego miasta na północ, na Górę, gdzie miał ukoronować swój tryumf, przy pożegnaniu Pontifex objawił swe uczucia. Spojrzał w twarz syna i jego oczy zabłysły na moment białym blaskiem niezmierzonego gniewu i rozpaczy; ten, który jeszcze kilka tygodni temu był najpotężniejszym człowiekiem swego świata, nie godził się tak po prostu z klęską, zadaną mu przez jego własne dziecko. A jednak Pontifex nie powiedział nic, nie potępił dokonanego przez Korsibara zamachu, nie krytykował go w żaden sposób. Tego, co się dokonało, nie można już było zmienić. Jak nigdy przedtem na Majipoorze, władza przeszła z ojca na syna.
Palaghat nie było miastem wspaniałym, pod żadnym względem nie dorównywało żadnemu z Pięćdziesięciu Miast Góry. Na swój własny, prowincjonalny sposób było jednak ładne dzięki wysokim białym tarasom wznoszącym się nad brzegiem rzeki, z mnóstwem zieleni, otaczającym je mocnym murom z czerwonego granitu pełnym strzelnic, parapetów, blanków, baszt i barbakanów ozdobionych heraldycznymi smokami oraz rogatymi gabalungami wyobrażonymi w złocie i lapis-lazuli.
Funkcję burmistrza pełnił Hdikar Weng, tęgi, wiecznie spocony, czerwony na twarzy, mlaskający wydatnymi wargami człowiek o gęstych, jasnych włosach i brodzie. Towarzyszył on Korsibarowi w lataczu wiozącym Koronala do pałacu dla gości, który na czas pobytu w Palaghat miał stać się jego kwaterą główną. Przez całą drogę wpatrywał się w Koronala z nieskończonym wręcz podziwem, zdradzając wszelkie objawy niewolniczego serwilizmu, a jednak nie przestawał machać do ludzi zgromadzonych przy drodze, jakby pozdrawiali jego, nie władcę.