Jednym słowem Sisivondal było miastem nieatrakcyjnym, lecz koniecznym, i na takie też wyglądało. Ponieważ znajdowało się w tym regionie Alhanroelu, gdzie z wyjątkiem kilku zimowych miesięcy deszcze w ogóle nie padały, brakowało w nim wspaniałych ornamentalnych ogrodów, tak charakterystycznych dla niemal wszystkich miast Majipooru. Monotonię szerokich ulic smażących się w promieniach złotozielonego słońca przerywały tylko posadzone gdzieniegdzie drzewa i krzaki wybrane nie ze względu na urodę, lecz odporność, rosnące na ogół w prostych rzędach wzdłuż krawężników. Były wśród nich przysadziste palmy camaganda o grubych gałęziach i zwisających długich szarofioletowych liściach, ponure krzaki lumma-lumma wyglądające niczym porośnięte liśćmi głazy i rosnące tak wolno, że równie dobrze mogłyby być wyrzeźbione z kamienia, oraz kolczaste garavedy kwitnące raz na sto lat; podczas kwitnienia wypuszczały w niebo jeden złowrogi czarny kolec trzykrotnie wyższy od człowieka.
Nie, nie było to ładne miasto, lecz tu narodził się Kult Wiary, który dzięki Procesji Misteriów choć na krótki czas wprowadzał na ponure ulice Sisivondal coś im zupełnie nieznanego — piękno.
A procesja ta weszła właśnie — z tańcem, śpiewami, okrzykami — na Wielką Aleję Alaisor, pomiędzy rzędy identycznych magazynów. Na jej czele biegły dziesiątki młodych kobiet w niepokalanie białych szatach, zasypujące ulicę jaskrawymi, szkarłatnozłotymi płatkami kwiatów halatinga, sprowadzonych za nieprawdopodobną wręcz cenę z Góry Zamkowej. Za nimi tanecznym krokiem podążali mężczyźni w kubrakach, w które wszyto błyszczące kawałki luster, ich zadaniem było opryskiwanie ulic aromatycznymi balsamami i olejami, dalej zaś z tyłu szli rzędami potężni mężczyźni, którzy w rytm dzikiej melodii granej na kobzach i fletach krzyczeli: „Uczyńcie drogę rzeczom świętym! Uczyńcie drogę rzeczom świętym!”.
Jako następna, postępując samotnie, pojawiła się przerażająca wręcz gigantka w czerwonych butach o podeszwach grubych na stopę. W obu dłoniach niosła wielką rozgałęzioną różdżkę, którą w regularnych odstępach czasu podnosiła nad głowę. Z pleców wyrastały jej potężne czarne skrzydła, poruszające się powoli w rytm wybijany na bębnach przez dwóch zamaskowanych doboszy, postępujących za nią w pełnej szacunku odległości. Jako ostatni szli szóstkami kapłani kultu z twarzami ukrytymi pod luźnymi czarnymi welonami — zarówno kobiety, jak i mężczyźni mieli ogolone i nabłyszczone głowy, które w kontraście z czernią welonów robiły wrażenie wyrzeźbionych z najczystszego marmuru.
Idący w pierwszych szeregach nieśli siedem przedmiotów, które wyznawcy Kultu Wiary uznawali za święte i pokazywali publicznie w sytuacjach wyjątkowych. Jeden z kapłanów niósł we wzniesionych dłoniach ozdobioną skomplikowanym ornamentem kamienną lampę przedziwnego kształtu, z której ~bił w niebo ryczący przeraźliwie, żółty na końcu płomień. Inny — gałązkę palmową przeplataną pasmami złota układającymi się w kształt węża z rozwartą paszczą, kolejny — gigantyczną rzeźbę przedstawiającą ludzką dłoń ze środkowym palcem wygiętym w górę pod nieprawdopodobnym kątem, czwarty — srebrną urnę w kształcie kobiecej piersi, z której lał się na ulicę pozornie niewyczerpany strumień parującego, pachnącego złotego mleka, piąty — ciężki drewniany wachlarz, którym kołysał w sposób powodujący panikę w pierwszych rzędach gapiów, szósty — figurkę małego, tłustego, różowego bóstwa o twarzy pozbawionej rysów, siódmy uginał się pod ciężarem wielkiego męskiego członka wyrzeźbionego z długiej, wygiętej gałęzi fioletowego drewna.
— Wierzcie i módlcie się! — krzyczeli uczestnicy procesji, a gapie odpowiadali im:
— Wierzymy! Wierzymy!
Jako następni szli tancerze, lecz ci sprawiali wrażenie szalonych, przeskakiwali z jednej strony ulicy na drugą, jakby z nawierzchni tryskały parzące ich płomienie; wydawali przy tym nieartykułowane okrzyki niczym wrzaski torturowanego potwora. Za nimi podążało dwóch potężnych, ponurych Skandarów, niosąc drąg, na którym wisiała Arka Misteriów, zawierająca podobno przedmioty najpotężniejsze i najważniejsze dla kultu, choć miano je pokazać światu dopiero w jego ostatniej godzinie.
I wreszcie, jako ostatni, niesiony w mahoniowej lektyce wykładanej złotem pojawił się przerażający wielki kapłan, zamaskowany Posłaniec Misteriów. Był to nagi mężczyzna niezwykłego wzrostu. Muskularne ciało pomalowane miał z jednej strony na czarno, a z drugiej na złoto. Na głowie niósł wyobrażenie groźnie wyglądającego psa o żółtych oczach, długim smukłym pysku i ostrych, sterczących uszach. W jednej ręce trzymał cienką laskę ozdobioną złotymi rzeźbami przedstawiającymi kobry o rozpostartych kapturach i czerwonych oczach, w drugiej skórzany bicz.
Na jego widok gapie wznieśli radosny okrzyk, on zaś mijał ich, skinieniem głowy udzielając błogosławieństwa, czasami trzaskając z bicza. Za nim ludzie schodzili z chodników i dołączali do procesji — ciężko pracujący mieszkańcy Sisivondal, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi w ekstazie, szlochających, krzyczących z radości, śmiejących się nieprzytomnie, wyciągających w górę ramiona, wpatrzonych w niebo, jakby z jego gigantycznej kopuły nadejść miał znak, że oto okazano im miłosierdzie. Ślina ciekła im z ust, przewracali oczami tak, że widać było tylko białka. „Oszczędź nas!” — krzyczeli. „Oszczędź nas!”. Lecz czego miano im oszczędzić, kto miał im oszczędzić tego, czego się bali? Na te pytania tylko niewielu spośród nieprzeliczonych tłumów maszerujących po Wielkiej Alei Alaisor umiałoby udzielić odpowiedzi. A może nie potrafiłby jej udzielić nikt?
Tego samego dnia w wietrznym, położonym na szczycie wzgórza na zachodnim brzegu Alhanroelu mieście Sefarad mała grupa magów przybranych w pomarańczowe ornaty, komże z jaskrawofioletowego jedwabiu i żółte buty szła w stronę ostrej grani znanej jako Fotel Lorda Zalimoxa, spadającej wprost we wzburzone fale Morza Wewnętrznego. Było wśród nich pięciu mężczyzn i trzy kobiety, wszyscy dostojni i wysocy, roztaczający aurę godności i wielkości. Twarze ozdobili plamkami niebieskiego pudru, oczy obmalowane mieli jaskrawoszkarłatną farbą, w rękach nieśli długie białe laski zrobione z żeber smoków morskich, ozdobione na całej długości tajemniczymi runicznymi znakami, którymi posługiwać się mieli podobno Starsi Bogowie.
Magowie prowadzili procesję mieszkańców miasta, szepczących modlitwy do owych nieznanych nikomu Starszych Bogów. W miarę jak zbliżali się do morza, coraz częściej wykonywali gest smoków, palcami dłoni naśladując bicie wielkich skórzastych skrzydeł, kiściami zaś wygięcie ich długich, potężnych szyj.
Wśród uczestników procesji do Fotela Lorda Zalimoxa wielu należało do rasy Liimenów, najniższej warstwy w społeczności miasta, ludu o drobnej budowie ciała, szorstkiej skórze i twarzach znacznie szerszych niż długich, w których znajdowało się troje płonących niczym węgle oczu. Liimeni byli przede wszystkim prostymi rybakami i rolnikami, zamiatali ulice, sprzedawali kiełbaski. Od wieków uważali wielkie skrzydlate smoki zamieszkujące morza Majipooru za półbóstwa. W ich mitologii smoki zajmowały miejsce pomiędzy śmiertelnymi rasami planety a bogami, którzy rządzili nią dawno, dawno temu, lecz z nieznanych powodów odeszli, pewnego dnia zaś wrócą i odbiorą to, co do nich należy. Dziś grupkami po pięćdziesięciu i stu Liimeni z Sefarad podążali nad morze, by błagać swych zaginionych bogów o przyspieszenie powrotu.