Выбрать главу

Septach Melayn proponował drogę na Castlethorn, ale Svor zwrócił mu uwagę, że jest znacznie dłuższa od innych, bo bardzo kręta, w końcu więc ominęli ją, kierując się do kolejnego miasta na zachodzie, Gimkandale, słynnego z latających tarasów, skąd rozpościerał się widok na martwą szarą pustynię wnętrza Alhanroelu. Zrobili mniej więcej ćwierć okręgu wokół Góry, licząc od punktu, w którym zaczęli podróż. I tu znów musieli wybierać. Ruszyli wzdłuż poszarpanej ściany zwanej Blankami Stiamota. Tu w niedostępnych jaskiniach gnieździły się szablastozębe wilki hryssa, wyjące dzień i noc, a potem przez las drzew o przezroczystych jak szkło liściach do Strave, Greel i Minimool, najbliższych z jedenastu Miast Strażniczych.

Przez cały czas napotykali oznaki świadczące, że wiedziano już o tym, iż po władzę sięgnął Korsibar, i najwyraźniej nikt nie miał zamiaru się temu przeciwstawić. Prestimion nie zwracał na to uwagi, Gialaurys jednak, widząc powiewające na wietrze tu i ówdzie sztandary z portretem Korsibara, mruczał coś pod nosem, zaciskał pięści i zwracał wzrok w górę, w kierunku Zamku. Nie wszczynał jednak od nowa dyskusji o swym planie, według którego Prestimion mógłby objąć władzę, po prostu deklarując objęcie władzy, ponieważ książę dał mu wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie słyszeć tego rodzaju spekulacji.

Znaleźli się już niemal w połowie wysokości Góry. Od prawdziwej wyżyny, ukrytej za opasującym ją mniej więcej pośrodku wieńcem chmur, pozostało im zaledwie kilkanaście mil, drogą jednak mieli przejechać ich jeszcze kilka setek. Powietrze na tej wysokości było rześkie i sprawiało wrażenie nasyconego elektrycznością, promienie słońca świeciły blaskiem niespotykanym w dolinach. Wokół widzieli mury i wieże wielkich miast, czepiających się odważnie skalnych półek, szczelin i występów.

Trasa prowadziła pomiędzy Strave, wyznającym kult architektów — tu każdy budynek był inny, a jeden bardziej fantazyjny od drugiego — i Greel, gdzie panowały zupełnie inne zwyczaje, a władze pozwalały na budowę według pięciu zaledwie zaaprobowanych planów. Z tego miejsca droga, której powierzchnia w promieniach słońca lśniła jak szkło, prowadziła prosto do góry, na poziom dziewięciu Miast Wewnętrznych.

Niebo tej strefy środkowej nieprzerwanie pokrywały chmury. Do każdego z dziewięciu Miast Wysokich dotrzeć można było kilkoma drogami, powyżej nich jednak teren stawał się tak nieprzyjazny i skalisty, że wytyczyć w nim zdołano zaledwie kilka szlaków prowadzących do samego Zamku. Na j wygodniejszy był ten, który prowadził przez Bombifale do Morpin Wysokiego, gdzie zaczynała się Droga Zamkowa. Znów więc przecięli w poprzek zbocze Góry i znaleźli się na wielkiej równinie u stóp pięknego Bombifale, rodzinnego miasta admirała Gonivaula. W każdym przydrożnym miasteczku powyżej Greel widzieli wiele wywieszonych flag Korsibara.

Dojechali do Bombifale w bezksiężycową noc, zbyt późno, by napawać się urodą miasta, które zawdzięczało swe piękno Lordowi Pinitorowi sprzed wieków, jedynemu Koronalowi, jakiego wydało. Pinitor całe życie poświęcił na rozbudowanie i uświęcenie Bombifale. Długie sznury jucznych zwierząt wniosły na górę nieprzeliczone tony pomarańczowego piaskowca pochodzącego z pustyni Velalisier; użyto go na wybudowanie wysokich miejskich murów obejmujących sporą część równiny. Z nieporównanie większym wysiłkiem przeniesiono tu także wycięte w kształt diamentu bloki morskiego szpatu, występującego wyłącznie na alhanroelskim wybrzeżu Morza Wielkiego, na jego niegościnnym, wschodnim krańcu. Z rozkazu Pinitora wzniesiono także na murach wysokie, smukłe wieże, odróżniające je od wszystkim miast Majipooru.

Zmęczeni podróżnicy nawet nie myśleli o urodzie miasta. Było ciemno i mroczno, jedynie nowa gwiazda świeciła niezmordowanie na tle czarnego nieba.

— Widzicie, wszędzie nam towarzyszy — stwierdził pogodnie Svor, miał ją bowiem za dobry omen. Prestimion, wznosząc ku niebu ciężką od zmęczenia głowę, wcale nie był tego taki pewien. Zbyt dziwne wydawały mu się okoliczności, wśród których się narodziła, a w jej jaskrawym blasku było coś dzikiego.

W niewielkiej obskurnej gospodzie na peryferiach znaleźli pokoje dla siebie i dworu. Rozpakowali się i zamówili kolację u skwaszonego właściciela, który zgodził się obsłużyć ich dopiero wówczas, gdy uświadomił sobie, że gości wielkiego księcia Prestimiona z Muldemar.

Jedzenie przyniosło kilka ponurych Hjortek oraz kulawy, jednooki, czarnobrody człowiek, którego blizny dawały świadectwo temu, że ucierpiał kiedyś strasznie w jakiejś barowej bójce. Postawił przed Prestimionem butelkę wina i talerz smażonego mięsa, pochylił się i wpatrzył w jego twarz, jakby miał do czynienia z przedstawicielem gatunku, który nigdy jeszcze nie pojawił się na Majipoorze. Gapił się tak przez nieprzyjemnie długą chwilę. Nagle wykonał palcami gest rozbłysku gwiazd, uśmiechnął się krzywo, nieprzyjemnie, ukazując pożółkłe zęby, po czym kulejąc odszedł w stronę kuchni.

Gialaurys zerwał się z krzesła.

— Zabiję go, panie mój! — syknął. — Urwę mu głowę! Prestimion złapał go za rękę.

— Uspokój się, Gialaurysie — powiedział cicho. — Nikt nikomu nie urwie głowy i nikt nie będzie zwracał się do mnie „panie mój”.

— Ależ on z ciebie zakpił!

— A może to mój sekretny zwolennik? Gialaurys roześmiał się ochrypłym śmiechem.

— Pewnie, twój sekretny zwolennik! Taki wspaniały okaz człowieka! Warto zapisać jego nazwisko. Kiedy już zostaniesz królem, będziesz potrzebował Najwyższego Doradcy.

— Uspokój się, Gialaurysie. Natychmiast.

Sam Prestimion jednak także poczuł gniew. Został zraniony, bo jednooki rzeczywiście mógł z niego wyłącznie kpić. Czyżby upadł tak nisko, że nawet służba nędznej gospody pozwalała sobie na robienie żartów jego kosztem? Nie okazał jednak swych uczuć, rankiem chętnie udawał się w dalszą drogę. Zdawał sobie sprawę z tego, że kolejnej obrazy nie puściłby już płazem.

Z Bombifale do najniższej części Zamku jechało się już tylko jeden dzień. Gialaurys, któremu scena z oberży nadal nie dawała spokoju, znowu jął namawiać księcia do proklamowania się władcą natychmiast po pojawieniu się na miejscu, Prestimion nie chciał go jednak wysłuchać.

— Jeśli nie przestaniesz o tym mówić — powiedział zirytowany — to lepiej wysiadaj z latacza. Resztę drogi możesz przejść na piechotę.

Gialaurys umilkł, nie kryjąc urazy, wytrzymał przez godzinę, wrócił do tematu i trzeba było znów go uciszać.

Ten teren doskonale znali. Dziesiątki, nie, setki razy zjeżdżali przecież tą stromą górską drogą wybrukowaną czerwonym kamieniem, by zaznać rozrywek, których dostarczały w nadmiarze wyspecjalizowane w tej dziedzinie, bogate miasta gęsto zaludnionego najwyższego pasa. Celowało w tym przemyśle Morpin Wysokie — tu arystokraci młodzi i starsi zabawiali się chętnie na zjazdach lustrzanych, w gabinetach siły i fantastycznych jaskiniach tuneli mocy, a potem pod markizami pili słodkie wina i zimne sorbety.

Dziś jednak Prestimion i jego przyjaciele nie myśleli o żadnej z tych rozrywek, nie zamierzali też zatrzymywać się, by skosztować win i sorbetów. Morpin Wysokie ominęli w ogóle i już wkrótce mknęli dziesięciomilowym odcinkiem drogi zwanym Drogą Lorda Calintane’a, biegnącą wśród wiecznie kwitnących kwiatów pod pierwszą bramę Zamku.

Widzieli już szczyt Góry. Ten najwyższy punkt Majipooru sterczał niegdyś daleko w głąb wiecznej zimnej nocy kosmosu, potem zaś maszyny otoczyły go atmosferą i stworzyły przyjazny klimat. Nawet maszyny nie mogły jednak złagodzić okrutnego pejzażu, wierzchołek góry bowiem stanowiły ostre skały z najtwardszego bazaltu. Pośrodku nich wznosił się wysoko wielki granitowy płaskowyż.