— Co, jako lojalny poddany, uczynisz szczerze i całym sercem — stwierdził Prestimion. — Doskonale, zejdźmy do piwnic, dam ci spróbować młodego wina, a także tego ze starszych roczników. Wczoraj wieczorem piliśmy z Oljebbinem, Serithornem i Gonivaulem. Szkoda, że cię nie było.
— Zdaje się, że niedaleko stąd minąłem się właśnie z Gonivaulem.
— To był interesujący wieczór.
— Interesujący? Z tymi trzema? — Dantirya Sambail roześmiał się lekceważąco. — No cóż, w twojej sytuacji chyba rzeczywiście każdy przyjaciel jest dobry. — Obrócił się do jednego ze sług i coś do niego szepnął. Sługa odbiegł i w chwilę później powrócił z jednym z dworzan, szczupłym, ciemnym mężczyzną o haczykowatym nosie, ubranym w obcisły kaftan. Prestimion miał wrażenie, że kiedyś go już widział. — No i gdzie to obiecane wino?
— Najlepsze przechowujemy w piwnicy.
— Chodźmy. I ty z nami, Mandralisca.
Teraz książę sobie przypomniał. Mandralisca. Mistrz walki na kije, na którego postawił pięć koron w zakładzie z Septachem Melaynem. Miał za zadanie próbowanie potraw przed prokuratorem, który obawiał się trucizny. Był to człowiek o złej twarzy, ponury i szorstki, miał cienkie wargi i ostre rysy twarzy. Przyglądał się Prestimionowi chłodnym, przeszywającym wzrokiem, jakby się spodziewał, że jego pan zostanie otruty w tym domu.
Książę poczuł nagle straszny gniew. Mimo iż potrafił się kontrolować, jego głos ciął jak bicz.
— Niepotrzebny nam ten człowiek, prokuratorze.
— Jest zawsze przy mym boku. Ma…
— Sprawdzać, czy jedzenie i napoje nie są zatrute. Już mi o tym mówiono. Czy nie ufasz mi aż do tego stopnia, kuzynie?
Blade, mięsiste policzki prokuratora poczerwieniały.
— To mój zwyczaj od dawna. Mandralisca zawsze sprawdza to, co jem i piję.
— A moim zwyczajem jest zapraszać do domu wyłącznie tych, których kocham i szanuję, a im bardzo rzadko podaję truciznę.
Spojrzał prokuratorowi wprost w oczy z gniewem, urażoną dumą i sporą dozą palącej pogardy. Obaj milczeli. Nagle prokurator obrócił głowę i się uśmiechnął. Sprawiał wrażenie, jakby w myśli dokonał obrachunku i doszedł do wniosku, że mu się to opłaci.
— Spokojnie, Prestimionie — powiedział uspokajająco. — To przecież oczywiste, że nie chciałbym obrazić drogiego kuzyna. Dla ciebie jednego zrezygnuję ze starej tradycji. Niech i tak będzie.
Na jego krótki gest Mandralisca, spojrzawszy najpierw pytająco na swego pana, a potem obrzuciwszy gospodarza morderczym spojrzeniem, posłusznie odszedł.
— No to chodźmy. Poczęstuję cię kilkoma kieliszkami najlepszego wina.
Razem zeszli do piwnicy.
— Tam, na górze, wspomniałeś o sytuacji, w jakiej się w tej chwili znajduję — zauważył Prestimion, otwierając butelkę i nalewając wina. — Co miałeś na myśli?
— Nie będę owijał w bawełnę. Człowiek, któremu sprzed nosa sprzątnięto koronę, wychodzi na idiotę przed piętnastomiliardowym audytorium. — Prokurator pociągnął potężny łyk wina i cmoknął z zadowolenia. — No, przynajmniej masz coś na pocieszenie: winnice. Nalej jeszcze, dobrze?
— Bardziej mi ufasz teraz, po pierwszym łyku? A jeśli posłużyłem się wolno działającą trucizną?
— Opuścimy nasz świat o jednej godzinie, bo widziałem, że pijesz to samo co ja. Nigdy w ciebie nie wątpiłem, kuzynie.
— Więc czemu Mandralisca…?
— Przecież ci tłumaczyłem. To mój zwyczaj, stara tradycja. Wybacz mi, kuzynie. — Dantirya Sambail spojrzał na Prestimiona wielkimi, niewinnymi niebieskimi oczami blava, potulnie, pokornie. — Jeśli podałeś mi truciznę, równej jej smakiem nie znajdę nigdzie na świecie. Błagani o drugi łyk; jeśli mnie nie zabije, sprawi mi niewymowną przyjemność. — Prokurator przysunął swą skrzywioną w uśmiechu twarz do twarzy gospodarza, który tymczasem napełnił mu kielich po brzegi. — A gdzie są ci twoi przyjaciele: dandys na pajęczych nóżkach, mistrz fechtunku, którego nie sposób choćby musnąć ostrzem, wielki jak goryl zapaśnik i ten trzeci, ten sprytny mały diuk Tolaghai? Myślałem, że nie odstępują cię ani na krok.
— Pojechali na polowanie. Nie wiedzieliśmy, że przyjeżdżasz. Powinni niedługo wrócić. Tymczasem możemy porozmawiać jak kuzyn z kuzynem, korzystając z tego, że nie pałęta się nam pod nogami żaden z twoich przybłędów. — Prestimion umilkł, zapatrzył się w głąb kielicha. — Powiedziałeś, że wyszedłem na durnia. Czyżby tak rzeczywiście było? Czy świat rzeczywiście ma mnie za durnia, Dantiryo Sambailu? Nie ogłoszono mnie nigdy następcą Koronala, wiesz? Jasne, Korsibar skradł koronę, czy jednak można powiedzieć, że skradł ją mnie?
— Jeśli sprawi ci to przyjemność, kuzynie, powiedzmy, że skradł ją z powietrza. — Prokurator nalał sobie kolejny kielich. Kiedy tak stał obok księcia Muldemar, wydawał się nad nim górować nie dlatego, że był o tyle wyższy, raczej ze względu na masywną klatkę piersiową i ramiona oraz postawę świadczącą o niewzruszonej pewności siebie. Jego twarz zdążyła poczerwienieć już od wina, przyćmiewając nieco rude piegi; tworzyła tym wyraźniejszy kontrast z niezwykłymi, fiołkowymi oczami. Bystrość spojrzenia tych oczu dowodziła jednak, że Dantirya Sambail jest najzupełniej trzeźwy, mimo iż wino wydawało się wywierać nań wyraźny wpływ. Przyjaznym, wesołym tonem zagadywał:
— Powiedz mi, co planujesz, Prestimionie. Masz może zamiar strącić Korsibara z jego grzędy?
— Spodziewałem się usłyszeć od ciebie radę w tej materii — odparł gładko Prestimion.
— A więc coś planujesz!
— Nie planuję. Mam raczej pewne… zamiary. Nie, nawet nie zamiary. Rozważam możliwości.
— Możliwości wymagające armii i o ile to tylko możliwe, potężnych sojuszników. No już, unieś kielich, kuzynie, sam przecież wszystkiego nie wypiję. Omówmy wszystko otwarcie, Prestimionie!
— Na moim miejscu uważałbyś to za rozsądne?
— Pijąc twoje wino, zawierzyłem ci życie. Mów i niczego się nie bój, kuzynie.
— A więc powiem ci wszystko. Szczerze i bez ogródek.
— Doskonale. O to właśnie chodzi.
Nikt nie miał oczywiście wątpliwości, że Dantirya Sambail jest bezwzględnym łajdakiem, Prestimion nauczył się jednak już dawno, że najlepszym sposobem na unieszkodliwienie łajdaka jest otworzyć przed nim serce. Postanowił więc, że z prokuratorem rozmawiać będzie najzupełniej szczerze.
— Po pierwsze — powiedział — powinienem zostać Koronalem. Temu nie zaprzeczy żaden mieszkaniec naszego świata. Mam po temu największe kwalifikacje. Pod tym względem Korsibar ani się do mnie umywa.
— A po drugie?
— Koronując się w ten sposób, Korsibar popełnił czyn mroczny, bluźnierczy i wstrętny. Za takie czyny zawsze drogo się płaci. Być może, jeśli będziemy mieli szczęście, sam się pogrzebie przez własną głupotę i arogancję. Jeśli to jednak nie nastąpi, a my pozwolimy mu rządzić spokojnie, gniew Bogini spadnie i na nasze głowy.
Dantirya Sambail mrugnął na niego komicznie.
— Gniew Bogini, mówisz? Gniew Bogini? Ach, kuzynie, a ja zawsze uważałem cię za człowieka racjonalnego, za sceptyka.
— Wszyscy wiedzą, że nie wierzę w magię i podobne głupoty, pod pewnymi względami jestem więc sceptykiem, jednak z całą pewnością nie jestem człowiekiem niewierzącym. Są we wszechświecie siły karzące zło i w to wierzę z całej duszy. Jeśli nie sprzeciwimy się dokonanej przez Korsibara uzurpacji, ucierpi na tym świat. Niezależnie od osobistych ambicji uważam, że trzeba go obalić dla dobra nas wszystkich.