Nie byli jednak sami. Rozeszła się wieść, że do brzegu zbliży się stado smoków. Zdumiewające, smoki bowiem rzadko podpływały do tego wybrzeża Alhanroelu. Przekonanie, że oto nastąpił cud, że tajemnicze, wielkie stworzenia są w jakiś sposób zdolne do nawiązania kontaktu z zaginionymi bogami, o których przez wieki opowiadali coś tam Liimenowie, niczym pożar lasu rozprzestrzeniło się wśród wszystkich ras miasta. W procesji zstępującej skalną ścieżką na plażę znaleźć można było nie tylko ludzi, Hjortów i Ghayrogów, lecz także Vroonów i Su-suherisów.
Daleko wśród fal rzeczywiście coś było widać; może smoki?
— Widzę! — wykrzykiwali jeden do drugiego uszczęśliwieni pielgrzymi. — Cud! Oto smoki!
Czy rzeczywiście były to smoki? Krępe szare kształty niczym unoszące się na falach wielkie beczki? Ciemne, rozpostarte skrzydła? Tak, smoki! Być może tak, być może nie, być może to tylko złudzenie wywołane odblaskiem słonecznych promieni tańczących na wzburzonych falach.
— Widzę je, widzę! — krzyczeli pielgrzymi aż do bólu gardeł, starając się wzbudzić w sobie i w innych rozpaczliwą pewność.
A na szczycie skały znanej jako Fotel Lorda Zalimoxa magowie w jaskrawych ornatach i komżach podnieśli laski z gładkiej białej kości, jeden po drugim wyciągnęli je w stronę morza i uroczyście wypowiedzieli słowa w języku, którego nie rozumiał nikt:
— Maazmoorn… Seizimoor… Sheitoon… Sepp!
A stojący poniżej wierni wtórowali ogłuszającym krzykiem:
— Maazmoorn… Seizimoor… Sheitoon… Sepp! Odpowiedział im jak zawsze rytmiczny huk bijących o brzeg fal, a taką odpowiedź każdy przecież mógł interpretować, jak mu się podoba.
W cudownym Dulorn, lśniącym niczym diament mieście z krystalicznego kamienia, które gadzi Ghayrogowie wybudowali na zachodzie Zimroelu, występy Stałego Cyrku przerwano w tych trudnych czasach, przeznaczając wielki okrągły gmach na rzeczy świętsze od rozrywki.
Wszystkie — z wyjątkiem cyrku — budynki Dulorn były lekkie, przewiewne, lśniące i baśniowe. Ghayrogowie zbudowali swoje miasto z oślepiająco białego wapienia o dużym współczynniku odbicia. W zastosowaniu tego materiału wykazali się niezwykłą pomysłowością, budując z niego smukłe strzeliste wieże niezwykłych kształtów, wieloboczne niczym oszlifowane klejnoty, ozdobione wysuniętymi parapetami, niezwykłymi minaretami i ukośnymi otworami strzelniczymi, a wszystko to było jasne niczym oświetlone przez błyskawice wybuchające w jaskrawych promieniach słońca.
Gmach Stałego Cyrku, znajdujący się po wschodniej stronie miasta, przypominał jednak prosty, nieozdobny bęben, wysoki na dziewięćdziesiąt stóp i o średnicy tak wielkiej, że mógł pomieścić setki tysięcy widzów. Ponieważ Ghayrogowie o wężowych włosach i rozwidlonych językach sypiają sezonowo, przez kilka miesięcy w roku, a gdy nie śpią, jak nikt złaknieni są rozrywek, w Cyrku odbywały się rozmaite przedstawienia — podziwiano żonglerów, akrobatów, klaunów, treserów dzikich zwierząt, prestidigitatorów, lewitantów, pożeraczy żywych stworzeń. … kilkanaście występów odbywało się naraz na wielkiej scenie i to bez przerwy, cały dzień i całą noc, przez okrągły rok.
Teraz jednak na scenie trwało przedstawienie cyrkowe zupełnie innego rodzaju. Miasto pod względem uroku i piękna nie mające równego sobie uznało za świętą deformację, więc z całego Majipooru sprowadzono tu wszelkiego rodzaju potworki, które czczono; wierzono bowiem, że mają one coś wspólnego z mrocznymi siłami zagrażającymi światu.
Tak więc niczym półbogowie na scenie siedzieli teraz karły i giganci, ludzie o spiczastych głowach i żywe szkielety, garbusy i gnomy, genetyczne odpadki, potworki. W Dulorn można było obejrzeć każde straszne zniekształcenie, monstra, jakich nie sposób wyobrazić sobie nawet w najgorszych koszmarach każdej z ras: ludzi, Ghayrogów, Skandarów, Hjortów. Na scenie zgromadzono przedstawicieli ich wszystkich — dwóch Ghayrogów o ciałach zrośniętych plecami, od ramion do pośladków, tak że ich głowy i stopy skierowane były w przeciwnych kierunkach, kobietę o pozbawionych kości ramionach wijących się niczym węże, mężczyznę, z którego płomieniście jaskrawej twarzy wyrastał pomarańczowy ptasi dziób, wygięty jak dziób milufty, lecz jeszcze drapieżniejszy. Był wśród nich mężczyzna o spłaszczonym ciele i płetwiastych ramionach, była czwórka chudych Liimenów zrośniętych giętką czarną pępowiną, mężczyzna o jednym oku umieszczonym pośrodku czoła i inny, o jednej nodze jak kolumna, wyrastającej z obu bioder, i jeszcze inny, którego ramiona kończyły się stopami, a nogi dłońmi…
Wszystko to można było oglądać z każdego sektora ogromnej widowni, gdyż scena unosiła się na powierzchni jeziora rtęci i obracała powoli na ukrytych łożyskach, wykonując pełne koło w nieco ponad godzinę. Podczas normalnych przedstawień w cyrku wszyscy siedzący na wznoszących się ku dachowi ławach, choćby nie ruszali się z miejsca, mieli szansę podziwiać każdy występ, teraz jednak nie było mowy o przedstawieniu.
To, co działo się tu teraz, uznano za święte, widzom więc pozwolono wejść na scenę, do czego w normalnej sytuacji nie mieli prawa. Porządku pilnował zespół Skandarów. Ustawiał wylewające się z trybun niespokojne tłumy gęsiego bolesnymi uderzeniami długich pałek i spędzał ze sceny, natychmiast gdy wyznawcy otrzymali błogosławieństwo. Widzowie czekali w kolejce spokojnie, cierpliwie, by wstąpić na scenę, klęknąć przed wybranym groteskowym stworem, uroczystym gestem dotknąć jego kolana lub rąbka stroju… i wrócić na trybuny.
Tylko pięć miejsc, rozmieszczonych w równej odległości od siebie przy zewnętrznej krawędzi sceny i formujących czubki ramion gwiazdy, potworki natury i ich wielbiciele pozostawili wolne. Pozostawili je dla najświętszych ze świętych tego miejsca — pięciu postaci androginicznych, czyli takich, które mają i męskie, i żeńskie cechy płciowe, reprezentują przez to jedność i harmonię kosmosu, czyli te jego cechy, które każdy z mieszkańców Majipooru pragnął zachować najbardziej.
Nikt nie wiedział, skąd wzięli się owi hermafrodyci. Niektórzy twierdzili, że pochodzili z Triggoin, na pół mitycznego miasta stojącego na północnym krańcu Alhanroelu, gdzie mieszkali wyłącznie magowie, inni słyszeli, że podobno urodzili się w Til-omon, Narabalu, Ni-moya czy jakimś innym mieście Zimroelu, jeszcze inni byli zdania, że ich ojczyzną jest daleki, pustynny Suvrael i miasto Natu Gorvinu. Nie brakowało także zwolenników któregoś z wielkich miast Góry Zamkowej, lecz chociaż spierano się o miejsce ich urodzenia, wszyscy wierzyli, że są pięcioraczkami spłodzonymi przez czarownicę bez udziału mężczyzny, wyłącznie dzięki potężnym zaklęciom.
Hermafrodyci byli delikatnymi, bladymi stworami wzrostu dziecka, lecz o ciałach najzupełniej dojrzałych. Trzech miało subtelne twarze kobiet i wyraźnie kobiece, choć niewielkie piersi, lecz także dobrze rozwinięte męskie genitalia, dwóch-muskularne męskie torsy, szerokie ramiona i płaskie piersi, a także szerokie kobiece biodra, pełne pośladki i uda, brakowało im jednak widocznego męskiego członka.
Nadzy, nieruchomi, nie zdradzający żadnych uczuć, hermafrodyci dawali się podziwiać na scenie dzień i noc. Łączyła ich wyobrażona gwiazda, przed chciwymi rękami gapiących się na nich, zafascynowanych wiernych broniły ich widoczne kręgi czerwonego magicznego ognia — tej granicy nikt nie ośmielił się przekroczyć — oraz strażnicy, ponurzy Skandarzy z pałkami, czuwający na wypadek gdyby ktoś zdecydował się rzucić wyzwanie magii.