— Farholcie, to igrzyska radości, a nie okazja do krwawej zemsty. Dziś na arenę nie popłynie krew. Byłoby to niestosowne.
— Panie, chcę tylko…
— Nie. Zabraniamy ci.
Trzęsący się z wściekłości Farholt obrócił się do siedzącego opodal Sanibaka-Thastimoona.
— Lordzie magu, błagam, porozmawiaj z nim. Odmawia mej prośbie. Czemu? Gialaurys jest moim wrogiem. Proszę o niego!
— Koronal przemówił — odparł spokojnie Su-Suheris. — Nie możesz zrobić tego, co zabronił ci zrobić.
— Dlaczego? Dlaczego? — Twarz Farholta poczerwieniała. Jąkał się i pluł. — Wreszcie mamy szansę na zawsze pozbyć się tej małpy. Chcę, by zginęła z mojej ręki. Panie, pozwól!
— Nie dopuszczę, by arenę splamiła krew. Nie dziś — powiedział Korsibar, ukazując gniew. — Siadaj, Farholcie.
Farholt, pomrukując coś pod nosem, powrócił na swoje miejsce.
— Dobrze zrobiłeś, panie — powiedział Sanibak-Thastimoon do Korsibara, kiedy zostali sami. — Nikt teraz nie chce walki między tymi dwoma. On jednak też ma rację, Gialaurys jest wrogiem i nie tylko jego wrogiem. Ten człowiek zagraża naszej sprawie.
— Zagraża? Jak to? Przecież wszystko układa się wspaniale.
— W tej chwili. Ale Gialaurys jest znacznie bardziej wojowniczy od swego pana. Aż gotuje się z wściekłości, jest też w stanie podniecać gniew Prestimiona, a pewnego dnia doprowadzić go nawet, kto wie, do rebelii? Pozwól, że ja się nim zajmę, panie.
— Co masz na myśli?
— Farholt słusznie stwierdził, że kluczem do rozwiązania problemu jest pojedynek. Możemy pozbyć się Gialaurysa tak, by wyglądało to najzupełniej niewinnie. Podczas walki zdarzają się wypadki wcale nie wyglądające na morderstwo.
— Powiedziałem przecież, że dziś nie będzie krwi na arenie!
— Nie rozlanej ręką Farholta, tu masz rację, panie. Gdyby Farholt zabił człowieka Prestimiona na oczach Prestimiona po tym, co zaszło między nimi w Labiryncie, byłoby to niczym otwarte wypowiedzenie wojny. Mam jednak człowieka, który może wykonać to zadanie tak, że wszystko będzie wyglądało na przypadek i nikt się w niczym nie zorientuje. — Su-Suheris wskazał siedzącego w grupie czarodziejów tuż przy barierce maga, Gebela Thibeka, człowieka z Zimroelu, wysokiego, mocno zbudowanego, o długich rękach i nogach, nie znanego jednak Korsibarowi z uprawiania jakichkolwiek sportów.
— On? — Koronal zmarszczył brwi. — Przecież to nie zawodnik, tylko jeden z twoich ludzi. Jedno uderzenie lancy Gialaurysa przerzuci go w pobliże Suvraelu!
— Nie brak mu zręczności, panie.
Korsibar zamyślił się, zapatrzony w czubki swych palców.
— Sądzisz, że to rozsądne, Sanibaku-Thastimoonie? — spytał w końcu.
— Panie, nie do końca zdajesz sobie sprawę, w jak delikatnej sytuacji się znajdujesz, a to między innymi Gialaurys sprawia, że jest tak delikatna. Pozwól mi go usunąć.
Tymczasem rozpoczął się pierwszy pojedynek turnieju. Korsibar wahał się, pozornie pochłonięty obserwowaniem Kovaca Derochy i Yegana z Morpin Niskiego, manewrujących na nerwowych wierzchowcach, by zdobyć pozycję do ataku, oraz Belditana z Gimkandałe i Alexiara ze Stoien, którzy powitali się zetknięciem włóczni.
— Rób, co uważasz za najwłaściwsze — powiedział w końcu.
Nieprzewidziana w pierwotnym rozkładzie pojedyncza walka miała odbyć się jako trzecia, po spotkaniu dwóch hrabiów Mavestoi z ojcem i synem z Sisivondal. Gialaurys, zaskoczony wyzwaniem rzuconym mu przez człowieka, którego przedtem nie widział na oczy, musiał przebrać się w odpowiedni strój. Wyzwanie przyjął bardzo chętnie i bez chwili wahania. Prestimionowi, który wyraził niepokój z powodu niezwykłości zdarzeń i szybkości, z jaką się rozwinęły, powiedział:
— Zbyt długo siedziałem i nic nie robiłem, przyjacielu. Pora pokazać wielbicielom Korsibara, że wiem, którym końcem włóczni się uderza.
Przebrał się, wybrał wierzchowca z królewskiej stajni, poszukał broni odpowiednio ciężkiej i dobrze wyważonej.
Tymczasem nadal toczyła się pierwsza walka. Kovac Derocha zwalił przeciwnika z siodła i stał teraz z boku, czekając na wynik spotkania Belditana z Alexiarem. Gdyby Belditan przegrał, walczyłby ze zwycięzcą, nie wyglądało jednak, by któryś z tych dwóch miał zdobyć zdecydowaną przewagę. Pięć razy już mknęli naprzeciw siebie, pięć razy zderzały się włócznie i pięć razy rozjeżdżali się, nadal w siodłach. Nie był to piękny pojedynek. Prestimion zniecierpliwiony wstał z miejsca i poszedł porozmawiać z kilkoma lordami, z którymi nie widział się od wyjazdu z Labiryntu, między innymi z Kambą i Fisiolem.
Svor, który pozostał na trybunach, zwrócił się do Septacha Melayna:
— Nie podoba mi się to wyzwanie.
— Mnie też. Kim właściwie jest ten Gebel Thibek? Nim rzucił Gialaurysowi wyzwanie, siedział wśród magów.
— Bo jest magiem, przyjacielu. Z otoczenia Sanibaka-Thastimoona. Znam go.
— A ja myślałem, że walki rycerskie odbywa się w gronie rycerzy.
— Może jest magiem ze szlachetnego rodu? — zasugerował Svor. — Jeśli tacy w ogóle się zdarzają. Ale nie jego przodkowie mnie martwią, tylko umiejętności.
— Nikt nie walczy z siodła lepiej od Gialaurysa.
— Nie twierdzę, że umie walczyć.
— Aha! Podejrzewasz więc zdradę?
W oczach Svora pojawił się chytry błysk.
— Jesteśmy tu w towarzystwie ludzi honoru, prawda? Tyle że zawsze opłaca się oczekiwać nieoczekiwanego.
Septach Melayn skinął głową, uśmiechnął się i wyprostował. W chwilę później powrócił Prestimion. Był teraz w lepszym nastroju.
— Roxivail i Thismet są na ustach wszystkich — oznajmił, zajmując miejsce. — Wszyscy plotkują o tym, jak pięknie wygląda Roxivail i jak ponurą twarz pokazuje dzisiaj światu jej córka.
— Lady Roxivail ma doskonałego maga — stwierdził Septach Melayn, puszczając oczko. — Taka uroda w jej wieku to z pewnością dzieło czarnoksięskich sztuczek, nie uważacie? Przecież ona ma co najmniej czterdzieści lat, pewnie nawet czterdzieści pięć.
— Słyszałem, że więcej — powiedział Svor. — Ale na tej swojej upalnej wyspie nie miała nic do roboty, całe dnie mogła kąpać się w wodzie piękności, nacierać błyszczącymi błotami piękności oraz, tu chyba masz rację, dniem i nocą wysłuchiwać gwarantujących piękność zaklęć. — Roześmiał się, niezbyt wesoło. — Wyobrażam sobie te sny, które będzie nam wysyłać jako Pani Wyspy. Ta twarz wkradająca się w śpiącą duszę, te oczy, ten uwodzicielski uśmiech…
— A teraz porównajcie ją z córką — wtrącił się do rozmowy Prestimion. — Jakim złym spojrzeniem patrzy, jak gniew wykrzywia i szpeci jej twarz! Patrzy i patrzy, jakby nie potrafiła wybaczyć matce urody. A może nie potrafi wybaczyć jej, że w ogóle przyjechała na Zamek? O czym oni myśleli, kiedy kradli koronę dla Korsibara? Nie przyszło im do głowy, że Roxivali zostanie Panią Wyspy, że będzie musiała opuścić pustelnię na Shambettirantil, pokazać się światu?
— A mnie się wydaje, że lady Thismet przygląda się przede wszystkim tobie, Prestimionie, a nie matce — zauważył Septach Melayn. — Widzisz, teraz właśnie spojrzała na ciebie, i to bynajmniej nie z miłością, prawda? Ta dziewczyna może ci sprawić kłopoty.
— Czyżby się bała, że teraz, w tej chwili, wyciągnę rękę i zdejmę koronę z głowy jej umiłowanego brata? — Prestimion zirytował się lekko. — Nie powiem, taki pomysł wpadł mi nawet do głowy, ale… patrzcie, wyjeżdża Gialaurys!