Выбрать главу

Ich przyjaciel, ubrany w strój turniejowy, wjechał na arenę na wierzchowcu wyścigowym o takim temperamencie, że wydawał się raczej zionącym płomienie smokiem niż zwierzęciem przeznaczonym do posługi ludziom. Miał długie, cienkie nogi, wąski, ostry jak brzytwa grzbiet, skórę jaskrawofioletową na pograniczu czerwieni i płonące ślepia o żółtych obwódkach. Za nim podążał mag Gebel Thibek na mocnym, lecz spokojniejszym zwierzęciu, doskonałym, być może, do transportu ładunku w trudnym terenie, lecz raczej nie nadającym się do walki, w której liczyła się szybkość i zręczność w wykonywaniu zwrotów.

Gialaurys wydawał się panować nad swoim wierzchowcem, choć każdy gorszy od niego jeździec z pewnością leżałby na ziemi, nim zdążyłby go dosiąść. Siedział pochylony w przód w naturalnym siodle, zachowywał doskonałą równowagę, włócznię zaś trzymał lekko, w zagięciu ramienia. Wierzchowiec, choć najwyraźniej wściekły, bo ktoś w ogóle ośmielił się go dosiąść, rozpoznał jednak mistrzostwo jeźdźca i chyba darzył go szacunkiem.

Zwierzę to pochodziło z hodowli prowadzącej selekcję pod kątem wściekłego temperamentu i prawdziwie wulkanicznej energii. Wierzchowce wyścigowe, podobnie jak wolniejsze i potężniejsze od nich pociągowe, wywodziły się od zwierząt stworzonych sztucznie przed tysiącleciami, dzięki nauce niewiele różniącej się od czarów i dziś już zapomnianej. Nie umiano ich tworzyć, mogły jednak rozmnażać się naturalnie i w procesie hodowli powstało kilka ich typów. Najwyżej w hierarchii stały wierzchowce wyścigowe, używane wyłącznie przez arystokrację Zamku, choć i na Zamku niewielu było jeźdźców zdolnych zapanować nad okazem, który wybrał sobie Gialaurys.

Zawodnicy ustawili się twarzą do siebie, po przeciwnych stronach areny, pozdrowili salutem i ruszyli. Wierzchowiec Gialaurysa przewyższał prędkością wierzchowca przeciwnika tak dalece, że zawodnicy minęli się w jednej trzeciej pola, po stronie Gebela Thibeka. Zgodnie ze zwyczajem podczas pierwszej szarży nie doszło do starcia, lecz tylko dotknięcia włóczni. Gdy zawrócili, Gialaurys złożył się już do pchnięcia, jego wierzchowiec zaś jeszcze zwiększył szybkość i wydawał się nie dotykać ziemi kopytami. Czekający na atak Gebel Thibek sprawiał wrażenie powolnego i poruszał się niepewnie. Włócznię trzymał niezdarnie, z grotem pochylonym ku ziemi.

— No i tak — powiedział Prestimion. — Pchnięcie, zrzucenie z siodła.

Jego przewidywania się nie sprawdziły. Gialaurys pchnął, opuszczając przy tym grot i mierząc w czarny krąg zaznaczony pośrodku podbitego skórzanego kaftana przeciwnika, lecz w ostatniej chwili Thibek uniósł włócznię i sparował cios.

— Jakim cudem mu się to udało? — spytał zdumiony Septach Melayn. — Chyba przez czary.

— Ja powiedziałbym raczej, że nieoczekiwane wielkie umiejętności — sprzeciwił się Prestimion. — Ten człowiek umie walczyć z siodła. Ciekawe, że nigdy o nim nie słyszałem.

Rozpoczął się już kolejny atak. I znów Gialaurys powodował wierzchowcem z mistrzostwem godnym podziwu, i znów ruchy jego przeciwnika wydawały się niezdarne, nieskuteczne, lecz kiedy w połowie pola doszło do spotkania, wielkoludowi włócznia zadrżała w ręku, a Gebel Thibek sparował jej uderzenie bez trudu, długim, niemal pogardliwym ruchem. Siedzący wokół Korsibara zakrzyknęli radośnie, Prestimion i Septach Melayn aż sapnęli ze zdumienia.

— Dzieje się tu coś bardzo dziwnego — mruknął Prestimion. I rzeczywiście, na arenie działy się rzeczy bardzo dziwne.

Gialaurys siedział teraz w siodle zwieszony na bok, zupełnie jakby miał zaraz spaść z wierzchowca. Grot włóczni trzymał tak nisko, jakby podobną broń miał w ręce po raz pierwszy. Nie panował już nad zwierzęciem, które tańczyło w miejscu, podskakiwało i najwyraźniej miało ochotę zrzucić go z siodła.

— Nagle wygląda jak pijany — zauważył Septach Melayn.

— Gialaurys nigdy nie wypiłby wina przed walką — zaprotestował Prestimion.

— Nie o wino tu chodzi — wtrącił Svor. — Popatrzcie, poniżej hełmu widać, jak poruszają się usta tego maga. On coś mówi do Gialaurysa, może nawet rzuca zaklęcie? Czemu wysłali przeciw niemu maga, a nie, powiedzmy, Farholta? Żeby rzucał czary!

Gialaurys tymczasem cofał się, ustępował pola, lecz robił to niezręcznie, niczym pijak. Wyglądał jak komediant, bufon, błazen. Z trybun po przeciwnej stronie rozległy się gwizdy i kpiące okrzyki. Gebel Thibek zajął miejsce pośrodku pola, trzykrotnie wykrzyknął imię przeciwnika i trzykrotnie dźgnął włócznią powietrze, rzucając wezwanie do ataku. Gialaurys walczył z wierzchowcem i wreszcie zdołał go odwrócić.

Zaszarżowali. Gialaurys potrząsnął głową, jakby walczył z nagłą słabością. Zaledwie odparował cios Thibeka, sam nie zdołał zaatakować.

Włócznie wyposażone były w ostre groty. Cios zadany w nie osłonięte ciało lub źle sparowany mógł zabić, a przyjaciel Prestimiona nagle i zagadkowo nie umiał się już bronić. Wyglądało na to, że jeszcze chwila i nie zaatakowany spadnie na ziemię.

Prestimion wstał.

— Trzeba przerwać walkę — powiedział, patrząc na Navigorna, który dziś pełnił funkcję Mistrza Igrzysk. Gestem próbował zwrócić jego uwagę. — Gialaurys nie jest w stanie kontynuować pojedynku.

Navigorn spoglądał jednak w drugą stronę. Svor nagle złapał księcia za rękę.

— Patrz! — krzyknął.

Septach Melayn w trzech długich krokach zeskoczył z trybun na arenę. Ryczał coś i zataczał się jak człowiek, który jedną po drugiej wypił sześć butelek wina, a teraz szuka siódmej.

Wyjął miecz i wymachiwał nim wokoło. W tłumie widzów rozległy się wrzaski.

Na widok nagiego stalowego ostrza wierzchowiec Gialaurysa cofnął się i stanął dęba. Jeździec zgubił włócznię, lecz utrzymał się jakoś w siodle, kurczowo uczepiony gęstej grzywy. Spokojniejszy wierzchowiec Gebela Thibeka nie poruszył się. Mag gniewnie krzyknął na intruza, każąc mu zejść z pola, Melayn odpowiedział pijackimi obelgami i uniósł miecz. Thibek pchnął włócznią; nie był to cios ostrzegawczy, lecz uderzenie mające zabić. Gdyby Melayn nie uskoczył z właściwą sobie zręcznością, grot przebiłby mu pierś.

— Co?! — krzyknął ochryple, nadal zataczając się jak ktoś, kto postradał zmysły. — Czy demon siedzi w siodle? Tak! Demon! — Podniósł upuszczoną przez Gialaurysa włócznię i machnął nią szerokim gestem, trafiając czarodzieja w ramię i strącając go z siodła. — Demon! — krzyczał. — Przegnać demona!

Tymczasem czarodziej wstawał powoli i niepewnie, wymawiając zaklęcie i wykonując odpowiednie gesty. Melayn jednak, z uśmiechem szaleńca na wargach, skoczył w jego kierunku i jednym pchnięciem miecza przebił go na wylot.

Trybuny zareagowały krzykami zdumienia i strachu. Na arenę wybiegli gwardziści. Septach Melayn, stojący w szerokim rozkroku i chwiejący się niczym pijak, wpatrywał się w miecz i własne ramię, jakby zadały cios niezależnie od jego woli. Nie zatrzymywany podszedł do barierki, spojrzał na Korsibara.

— Panie! — powiedział błagalnie. — Panie, to był wypadek, wybacz mi, panie, myślałem, że demon rzuca zaklęcie na mojego przyjaciela…

Prestimion znalazł się nagle przy jego boku, objął go, odprowadził.

— Obrzydliwy był ten mag — szepnął mu do ucha Septach Melayn głosem przytomnym, doskonale opanowanym, nikt bowiem nie mógł ich w tej chwili podsłuchać. — Jeszcze chwila i zabiłby Gialaurysa.

— Pośpiesz się — ponaglił go Prestimion. Spojrzał na zaciętą w złości, czerwoną twarz Korsibara. — Panie, stała się rzecz straszna — powiedział. — On za wiele wypił, jeszcze nie jest w stanie myśleć. Widział tylko przyjaciela w niebezpieczeństwie… a może sobie to ubzdurał?