— Wybacz mi — jęknął Melayn głosem żałosnym i drżącym. Nikt nigdy nie słyszał go mówiącego w ten sposób. — Panie, błagam cię o wybaczenie. Błagam!
5
Nieco później wszyscy czterej spotkali się w apartamentach Prestimiona.
— Na Panią, powinienem zabić go od razu, podczas pierwszej szarży, zamiast uprzejmie powitać zetknięciem włóczni — powiedział wściekły Gialaurys. — Ale nie uczono mnie robić ze sportu rzeźnię, no i skąd miałem wiedzieć, o co mu właściwie chodzi? Ale na Panią, szybko się dowiedziałem. To był kolejny zapaśniczy pojedynek z Labiryntu, tylko tym razem na broń znacznie groźniejszą niż ramiona Farholta. Podczas drugiej szarży już szeptał i rzucał na mnie zaklęcie. Potem zdążyłem tylko pomyśleć, że to koniec, myśli mi się splątały, zbrakło sił, bałem się, że zginę i ludzie będą myśleć: „On zapomniał, jak się walczy”. Gdybym mógł, to bym go zabił, ale nie mogłem, on mnie ogłupił!
Wielkolud drżał cały, twarz miał bladą z gniewu. Duszkiem wypił butelkę wina, którą podał mu Prestimion, nie przelał go nawet do kielicha.
— Przyjąć wezwanie maga na taki pojedynek… toż to czyste szaleństwo — stwierdził Svor. — Powinienem ci poradzić, żebyś odrzucił wyzwanie.
— Twoich rad nikt nigdy nie słucha. Taki już twój los — przypomniał mu żartobliwie Sepiach Melayn. — No, ten mag nie rzuci na nas czarów jutro.
— Wszystko razem to nic, tylko szaleństwo — stwierdził ponury Prestimion. — Po co było przyjmować wyzwanie maga i zabijać go? Masz szczęście, Septachu Melaynie, dzisiejszą noc mogłeś przespać w zamkowych lochach.
— Przecież to on mnie sprowokował. Wobec tłumu ludzi. Ja byłem tylko głupim pijakiem przerywającym pojedynek, a on uderzył włócznią, by mnie zabić, nie odpędzić. Kto zaprzeczy, że zabiłem go w samoobronie?
— Wyskoczyłeś na arenę, zamierzając go zabić, prawda? — spytał Prestimion.
— Owszem. Oczywiście. A on miał zamiar zabić Gialaurysa. Wolałbyś, żeby go zabił?
Książę otworzył usta, nie powiedział nic i zamknął je z powrotem.
— Zginąłbym tam z całą pewnością — przyznał Gialaurys. — On rzucił na mnie zaklęcie, splątał mnie w uścisku demonów… prawie nic nie widziałem, ledwo utrzymywałem się w siodle… — sięgnął po kolejną butelkę wina. — Wiedziałem, że zginę, ale nie potrafiłem nawet uciec. Nie czułem strachu, tylko gniew, bo tak dałem się oszukać. Oni chcieli mnie zabić. Gdyby nie interwencja Septacha Melayna, dziś w nocy byłbym u Źródła.
— Jak myślisz, kto chciał cię zabić? — spytał Prestimion ostrym tonem. — Korsibar?
Gialaurys potrząsnął głową.
— Powtarzasz nam, że to człowiek honoru — powiedział. — Może i skradł koronę, ale mimo wszystko jest człowiekiem honoru. No dobrze, uznajmy, że Korsibar kocha nas wszystkich. Wobec tego Sanibak-Thastimoon musiał nasłać na nas maga. Założę się, że następnym razem spróbuje czarów przeciwko tobie.
— Doskonale! Niech próbuje! — Prestimion roześmiał się.
— Będzie próbował. Nie widzisz, że podczas tych uroczystości na Zamku aż roi się od magów? Wszędzie śmierdzi kadzidłem, w każdym zakątku każdego korytarza stoi ktoś rzucający zaklęcia. Przecież widziałeś ich, kiedy tu wchodziliśmy. Korsibar zatrzymał połowę magów Confalume’a, ma wszystkich swoich i dołożył jeszcze paru, których w ogóle nie znamy. Jego rządy będą rządami czarodziejów, Prestimionie. Po zamku włóczą się ich całe hordy mające za zadanie wystraszyć i powstrzymać tych, którzy mogliby głosić, że Korsibar nie jest legalnym władcą. Zaatakowano już pierwszego z nas czterech, bo przecież wszyscy wiedzą, że jesteśmy wrogami Korsibara. Następny cios będzie wymierzony w ciebie, przyjacielu. Powinniśmy jak najszybciej wynieść się z Zamku.
— A więc jedźcie. Nie zatrzymam ani ciebie, ani żadnego z was. Wy nie musicie zostać. Ja, owszem.
— Mimo że magowie spróbują zabić cię czarami?
— Czarami? A co mnie obchodzą czary?! — krzyknął Prestimion. — Och, Gialaurysie, Gialaurysie, czy muszę na zawsze pogodzić się z twoją głupotą? Te śpiewy to przecież tylko nic nie znaczące słowa. Demony nie istnieją. Czary również!
— W takim razie co zdarzyło się ze mną na arenie? Może nagle dostałem porażenia słonecznego?
— Mag cię zahipnotyzował. Byłeś gotów uwierzyć praktycznie w każde jego słowo, każde „zaklęcie”. Użył przeciw tobie twej własnej wiary, zahipnotyzował cię, aż poczułeś się słaby.
Gialaurys uderzył pięścią w pięść. Westchnął ciężko.
— Możesz nazywać to hipnozą, magią, jak chcesz. Czarodziej zawładnął mym umysłem. Bo chciał. Prestimionie, ty jesteś taki mądry, a ze mnie prostak i głupiec, w każdym razie tak mówi Sepiach Melayn, jednak ja widzę jasno to, czego wy dwaj nie chcecie dostrzec. Na świecie istnieje magia, magia działa, musisz w to uwierzyć lub zginiesz.
— Doprawdy muszę? — Prestimion zachowywał doskonały spokój. — Toczyliśmy już podobne dyskusje.
Gialaurys zamknął oczy, odetchnął głęboko raz i drugi i uspokoił się.
— Skończmy tę rozmowę — zaproponował. — Wierz albo nie, cokolwiek podpowiada ci dusza. Ale przyznaj mi jedno: na Zamku grozi nam niebezpieczeństwo. Dlaczego nie uwięziono Septacha Melayna, który zabił człowieka w szrankach, podczas turnieju? Przecież nie dlatego że działał w samoobronie, lecz Korsibar wiedział, iż mag został wysłany, by mnie zamordować, i bał się, że śledztwo ujawni spisek. Powtarzam raz jeszcze: powinniśmy wyjechać z Zamku jeszcze dziś.
— Nic się nam nie stanie, jeśli tylko zachowamy przytomność umysłu — upierał się Prestimion. — Nie mogę wyjechać w dniu przyjazdu! Jestem winien Korsibarowi grzeczność, muszę wziąć udział w uroczystościach koronacyjnych, wszak jest Koronalem niezależnie od tego, jak nim został, i to oficjalne uroczystości, a ja jestem księciem z arystokracji Zamku. Warn jednak powtarzam: nie musicie zostawać ze mną. Żaden z was nie musi mi towarzyszyć. Jeśli chcecie, jedźcie. No, jedźcie!
— Jeszcze jedno słowo i dojdzie do bójki — ostrzegł go Septach Melayn. — Przyjechaliśmy z tobą i zostaniemy z tobą. Przynajmniej ja. A ty, Gialaurysie?
— Nadal uważam, że powinniśmy wyjechać, ale jeśli wy zostajecie, to ja też.
— A ty, Svorze? — spytał Melayn.
Svor z namysłem pogładził się po krótkiej, kręconej brodzie.
— Nie jesteśmy tu bezpieczni, przed czym ostrzegałem was, nim wyjechaliśmy z Muldemar, i co potwierdziły dzisiejsze wypadki — powiedział. — Nikt z nas nie narodził się jednak, by żyć wiecznie. Zostanę, Prestimionie, choć wcale mnie to nie cieszy.
Księżniczka Thismet i Thalnap Zelifor spacerowali na tarasie należącym do jej apartamentów, z którego mieli wspaniały widok na opadające stromo wschodnie zbocza Góry. Dzień chylił się ku wieczorowi, niebo było ciemne, pokryte chmurami. Z dołu dobiegł stłumiony huk grzmotu; nad Miastami Stażniczymi lub nawet poniżej nich szalała w tej chwili burza. Na wysokości Zamku nie było nawet wiatru. Thismet szła powoli, dostosowując kroki do dreptania małego Vroona. Spoglądała też na niego od czasu do czasu, jakby był idącym przy nodze, sympatycznym domowym zwierzątkiem.
Opowiedziała mu wszystko i teraz mogła tylko liczyć, że czarodziej wskaże jej właściwą drogę postępowania. Ten wstrętny mały obcy ważący tyle, że równie dobrze mógł być tylko kłębkiem piór, tak mały, że niemal mieszczący się na dłoni, wyposażony w gąszcz wijących się macek, obrzydliwą głowę, ostry zagięty dziób oraz dwoje wielkich żółtych oczu z niesamowitymi źrenicami w postaci poziomych czarnych pasków, był teraz jej mentorem, a nawet więcej, jedynym zbawcą.