Выбрать главу

Hermafrodyci stali, obserwując zachwycony nimi tłum ślepymi oczami, cisi, nieporuszeni, obojętni niczym przybysze z zupełnie innego wymiaru istnienia. A tymczasem obywatele Dulorn, tysiące i setki tysięcy przerażonych istot, którym obojętne było czy to dzień, czy noc, wypełniały gmach Stałego Cyrku, składały błagalnie ręce i głosami zdolnymi — jak się mogło wydawać — przebić same niebo wykrzykiwali modlitwę identyczną z tą, którą wznoszono w Sisivondaclass="underline" „Oszczędź nas… oszczędź!”.

Daleko, o pół gigantycznego kontynentu na południe, w mieście Narabal na Zimroelu, tam gdzie nie znano zimy, a tropikalne rośliny wzrastały szaleńczo w wilgotnym upale, powstał kult biczowników. Mężczyźni w białych szatach z naszytymi na nie jaskrawożółtymi pasami biegali ulicami w szaleńczych podskokach, wymachując mieczami, pałkami, nożami. Od czasu do czasu przystawali, opuszczali głowy, na twarze spadały im długie włosy, i tańczyli, skacząc najpierw na jednej nodze, potem na drugiej, wyginając wściekle szyje, z całej siły gryząc się w ramiona, lecz nie okazując cierpienia. Potem, z oczami błyszczącymi zachwytem, cięli się nożami albo podstawiali nagie plecy kobietom, by chłostały je biczami z gałęzi thokki, w które wpleciono odłamki kości blavów. Krew rozcieńczona deszczem — w Narabalu bowiem z nieba płynęły nieustannie drobne kropelki deszczu — spływała brukowanymi kanałami.

— Yamaghai! Yamagha! — krzyczeli mężczyźni; nikt nie wiedział, co oznaczały te słowa, uważano jednak, że pełne są mocy i że wykrzykując je człowiek staje się nieczuły na ból. — Yamaghai! Yamagha!

W wielkim, lśniącym Ni-moya, najwspanialszym z miast zachodniego kontynentu, które siedem tysięcy mil dzieliło od Dulorn, wierni wierzyli w oczyszczenie krwią byków — bidlaków. Setkami tłoczyli się w nowo wybudowanych podziemnych świątyniach, tłumnie zbierali się pod żelaznymi kratami, pokrywającymi te mroczne, duszne jamy, spoglądali w górę na magów w ozdobnych rytualnych strojach i złotych hełmach ozdobionych wiechciami złotych piór, którzy śpiewali uroczystą pieśń. Na kraty wprowadzano ciężkie, powolne bidlaki, błyskały długie noże, do świątyni spływała jaskrawa rzeka krwi, a wierni odpychali słabszych, deptali ich, unosili głowy, pragnąc, by krew ta spłynęła im na twarze i języki, na dłonie i oczy, by przez ubranie dotarła do ciała. Jęcząc i krzycząc z dzikiej radości, przyjmowali ten święty sakrament, nabierali od niego siły, po czym szli dalej, niektórzy tańcząc, niektórzy zaledwie się wlokąc, zwalniając miejsce następnym, dla których zarzynano kolejne bidlaki.

Po przeciwnej stronie świata, w złotym Sippulgar na słonecznym wybrzeżu Alhanroelu w pobliżu Stoien czczono Czas, skrzydlatego węża bezlitośnie prącego przed siebie, o głowie zawsze głodnej, wszystkożernej jakkaboli. Płacząc, modląc się i śpiewając, przy akompaniamencie bębnów, cymbałów i zgrzy-tliwych rogów ludzie obwozili jego podobiznę na ustawionej na kołach platformie zrobionej ze świeżo wyprawionych skór volevanta rozciągniętych na szkielecie z zielonego drewna gabeli. Za uprzywilejowanymi, których dopuszczono do popychania platformy, szli nieuprzywilejowani obywatele pięknego miasta Sippulgar, odziani wyłącznie w przepaski na biodrach i sandaty, o spoconych ciałach wymalowanych jaskrawymi barwami i nieprzytomnych twarzach zwróconych ku niebu.

W Banglecode, wysoko na Górze Zamkowej, najbardziej obawiano się spodziewanego zniknięcia księżyców, a zwłaszcza Wielkiego Księżyca. Niemal każdej nocy ktoś stwierdzał, że światło na niebie blednie, i wybiegał na ulicę krzycząc ze strachu i zarażając innych paniką. Miasto miało jednak swych arcymagów, specjalizujących się w podtrzymywaniu księżycowego światła. Gdy histeria osiągała największe natężenie, gdy ludzie płakali i bełkotali w przerażeniu, magowie ci pojawiali się na ulicach, grali na mosiężnych instrumentach, dmuchali w ogromne trąby, uderzali w cymbały i wznosili różdżki. „Śpiewajcie!” — krzyczeli i ludzie śpiewali. Powoli, bardzo powoli księżyce odzyskiwały blask, wierni zaś, płaczący z wdzięczności dla wybawców, wracali do domów.

Po czym następnej nocy wszystko się powtarzało.

— Jakże ciężkie nastały czasy, czasy misteriów i cudów — powiedziała Kunigarda, Pani Wyspy Snu, a kapłanka Thabin Emil-da, jej najbliższa towarzyszka, westchnęła tylko i skinęła głową, taka rozmowa bowiem powtarzała się często ostatnimi czasy.

Celem Pani z Wyspy Snu było niesienie pociechy i mądrości umysłom śpiących milionów obywateli Majipooru, a teraz używała całej swej, niemałej przecież siły w walce o przywrócenie ładu na świecie. Starożytne maszyny zainstalowane w kamiennych komnatach umożliwiały jej i kapłankom kierowanie do ludzi przesłań wzywających do cierpliwości, zaufania. Nie ma się czego bać, głosiły jej przesłania. Przecież nasz świat wielokrotnie widział śmierć Pontifexów, a Prankipin zasłużył sobie na to, by odejść w spokoju. Koronal Lord Confalume przygotowany jest na przyjęcie nowych obowiązków, jego miejsce zajmie kolejny, równie zdolny Koronal i świat pozostanie w wiecznej harmonii.

Tego Kunigarda była pewna i to głosiła każdej nocy, jej wysiłki jednak okazywały się płonne, gdyż sama była żywym przypomnieniem o zmianach, które muszą zajść, i wysyłane przez nią sny budziły poruszenie przez sam fakt, że była w nich obecna.

Czas Kunigardy jako Pani Wyspy Snu kończył się wraz ze śmiercią Pontifexa. Zgodnie z wielowiekową tradycją Panią Wyspy była matka Koronala lub jego najbliższa żyjąca krewna. Matka Lorda Confalume’a objęła władzę w chwili, gdy wstąpił on na tron, Prankipin był jednak Pontifexem tak długo, że umarła. Jej miejsce zajęła Kunigarda — najstarsza siostra Koronala. Była Panią Wyspy Snu już dwadzieścia lat. Wkrótce przekaże obowiązki Lady Therissie, matce Lorda Prestimiona, nauczy ją sekretów maszyn pozostawionych przez starożytnych, a potem sama przeniesie się na Taras Cieni, gdzie tradycyjnie mieszkały zdetronizowane Panie Wyspy Snu. O tym wiedzieli wszyscy, lecz powiększało to tylko powszechne na świecie niepokój i zwątpienie.

— Jedno jest pewne, w końcu zawsze zwycięży spokój i prawda — oznajmiła Thabin Emildzie Kunigarda. — Stary władca umrze, pojawi się nowy Koronal, a wraz z nim nowa Pani Wyspy, może i nie wszystko ułoży się od razu, ale czas naprawi błędy. Wierzę w to głęboko, Thabin Emildo, wierzę w to całą moją duszą.

— Ja również, Pani — odpowiedziała kapłanka, lecz przy tych słowach westchnęła i odwróciła głowę, by Pani Wyspy Snu nie dostrzegła w jej oczach smutku i zwątpienia.

Nikt nie potrafił oprzeć się fali magii i strachu. W tysiącach miast pewni siebie, energiczni magowie wystąpili mówiąc: „Oto droga zbawienia, oto zaklęcia, które przywrócą światu równowagę”, na co ludzie niepewni, smutni, głodni zbawienia odpowiadali: „Tak, tak, pokażcie nam drogę”. Każde miasto miało swoje rytuały, lecz w istocie wszystko wszędzie było takie samo, procesje i dzikie tańce, wrzaskliwa muzyka fletów, ryk trąb. Znaki i proroctwa. Wszędzie w najlepsze kwitł handel talizmanami, także wstrętnymi i obrzydliwymi. Płynęły rzeki wina i krwi. Kadzidła, wstrząsające obrzydliwości, monotonne śpiewy mistrzów Misteriów, ofiary składane demonom, adoracje bóstw. Błyszczące ostrza noży i świst przecinających powietrze batów. Co dzień pojawiał się nowy kult. Tak się właśnie działo, że wśród gorączki rodzących się codziennie nowych wierzeń miliardy mieszkańców ogromnej planety Majipoor oczekiwały na koniec ery Pontifexa Prankipina i początek ery Pontifexa Confalume’a… i Koronala Lorda Prestimiona.