Выбрать главу

— Doskonały plan. Spotkamy się za piętnaście minut przy Schodach Kanaby, to te za starym placem musztry.

— Za dziesięć.

— Niech będzie dziesięć.

— Gdybyśmy się tam nie spotkali, uciekaj z Zamku na własną rękę i jedź do Muldemar beze mnie. Ja postąpię tak samo. Nie powinniśmy ryzykować i czekać na siebie nawzajem. — W oczach Melayna na moment tylko pojawił się błysk prawdziwej męskiej przyjaźni towarzyszy broni, złapał Gialaurysa za potężne niczym dębowa gałąź, nabite muskularni ramię, drugą klepnął go w plecy. Potem obaj wybiegli na korytarz.

Nie dostrzegli nikogo. Gialaurys pobiegł w prawo, w kierunku swych apartamentów, Melayn zaś w lewo, w stronę otwartych Krużganków Kryphona prowadzących do zrujnowanego Bastionu Balasa; znajdujący się za nimi labirynt przejść miał doprowadzić go do północnej części Zamku.

Spodziewał się, że skomplikowany układ ogromnego Zamku wspomoże go w ucieczce. Gwardziści bez wątpienia już szukali i jego, i Svora z Gialaurysem; żeby go złapać, musieliby jednak najpierw go znaleźć, a on uciekał już przez labirynt korytarzy i przejść. Ścigający nie mieli szans, chyba że przypadkiem natknęliby się na niego. Wyjść z Zamku było wiele, choć z większości nieczęsto korzystano. Do jednego z mało uczęszczanych, prawie zapomnianych, dążył Sepiach Melayn. Od czasu do czasu widział grupki gwardzistów, jednak zawsze w oddali, gwardziści za to nie widzieli go, a może nie wiedzieli jeszcze, że mają kogoś szukać.

Wszystko więc układało się dobrze, choć Melayn musiał się poruszać drogą nieco bardziej okrężną, niż początkowo zamierzał, właśnie ze względu na możliwość spotkania z gwardzistami. Przebiegł szybko przez dziedziniec, którego nazwy nie pamiętał, gdzie bezgłowe marmurowe posągi, zniszczone w ciągu pięciu tysięcy lat, leżały rzucone na stertę, potem przez most, który — jak sądził — nazywał się Przejściem Lady Thiin, i w dół, spiralną ceglaną pochylnią prowadzącą do Wieży Trąb, przez którą mógł dostać się na schody prowadzące do wyjścia.

Tu jednak ku swemu wielkiemu niezadowoleniu spotkał czterech ludzi w barwach gwardii Koronala. Zajęli pozycję u szczytu schodów, jakby chcieli zastąpić mu drogę. I rzeczywiście wyglądało na to, że takie mają zamiary. Nie sprawiali wrażenia przyjaźnie nastawionych.

— Odłóżcie broń i zróbcie mi przejście — powiedział bez chwili wahania. — Nie zamierzam marnować czasu na rozmowy.

— A gdzie to tak się śpieszysz? — spytał jeden z gwardzistów w hełmie kapitana.

— Nie zamierzam marnować czasu nawet na udzielanie odpowiedzi. Odsuńcie się. Jeśli spróbujecie mnie zatrzymać, pożałujecie. Jestem Septach Melayn.

— Znamy twoje imię i ciebie właśnie szukamy — powiedział kapitan, choć nie sprawiał wrażenia szczęśliwego z powierzonej mu misji, a stojący za nim żołnierze pobledli wręcz na myśl o pojedynku z szermierzem tak słynnym jak Melayn. — Pójdziesz z nami, nie stawiaj oporu. Z rozkazu Koronala Lorda Korsibara jesteś niniejszym…

— A ostrzegałem — przerwał mu Melayn i obnażył rapier.

Tą bronią ćwiczył jeszcze niedawno, na kwaterze. Był gotów do walki. Odparował niezdarne, szerokie cięcie kapitana, jakby miał do czynienia z dzieckiem, czubkiem rapiera naznaczył mu policzek, powrotnym cięciem zranił jednego z gwardzistów w ramię, obrócił broń skrętem nadgarstka, odcinając trzeciemu trzy palce; dokonał tego pozornie niespiesznie i bez wysiłku. Czwarty gwardzista uzbrojony był w małe, szare metalowe urządzenie, miotacz energii, który rozpaczliwie usiłował wymierzyć, by móc otworzyć ogień. Z całą pewnością jednak nie miał jeszcze okazji do użycia go w walce, ręka tak mu się trzęsła, że nie mógł nawet odbezpieczyć broni. Rapier odciął mu dłoń w nadgarstku; żołnierz zawył w bólu i szoku, jak to się zwykle zdarza w przypadku takich ran, a Septach Melayn okrążył go i pobiegł dalej.

Starcie trwało zaledwie kilka chwil, krzyki i jęki rannych przywołały jednak kolejnych gwardzistów; Melayn widział ich, ścigających go rampą. Skręcił w lewo, ominął zrujnowaną wschodnią część Wieży Trąb i niemal natychmiast zobaczył pusty podziemny zbiornik na wodę, długi i umieszczony głęboko; przez jego wylot widać było światło dnia. Wpełzł do niego natychmiast, przebiegł pochylony jakieś pięćdziesiąt kroków i wyszedł na niższym poziomie. Znalazł się na krawędzi Blanków Spurifona, dostał się więc dokładnie tam, gdzie chciał się dostać.

Gialaurysa nie było na umówionym miejscu. Sepiach Melayn zaczekał na niego kilka minut, póki nie zobaczył gwardzistów biegnących mniej więcej dwa poziomy wyżej.

Dalsza zwłoka byłaby głupotą. Koszary gwardii znajdowały się niedaleko. Mógł trafić na żołnierzy, którzy go nawet nie szukali, po prostu schodzili ze służby, i doszłoby znowu do rozlewu krwi.

Septach Melayn zbiegł z blanków ku małej, starej i niemal nigdy nie używanej bramie, którą wychodziło się z Zamku od strony północnej. Przed nim rozciągała się droga do Huine. Mógł zejść nią kawałek; gdyby potem skręcił na wschód, trafiłby na skrzyżowanie z drogą Gossif, Gossif zaś graniczyło z Tidias z Miast Wewnętrznych, gdzie Septach Melayn się urodził, Tidias zaś leżało blisko Muldemar. Żywił głęboką nadzieję, że spotka tam Gialaurysa. Wolał nie myśleć o tym, że zadanie uwolnienia Prestimiona z łap Korsibara spadnie wyłącznie na jego barki.

Obejrzał się. Ani śladu wielkoluda. Oby się okazało, że zdołał uciec z Zamku przede mną, pomyślał. I niech Bogini wspomaga go w drodze.

Sprężystym krokiem zaczął schodzić po zboczu Góry Zamkowej.

IV. KSIĘGA PORACHUNKÓW

1

Nikt nie miał pojęcia, jaki użytek miał zamiar zrobić z noszących dziś jego imię tuneli Lord Sangamor, kiedy zarządził ich budowę przed trzema i pół tysiącami lat. Tunele te znajdowały się na zachodnim zboczu Góry, na środkowym poziomie Zamku, w miejscu gdzie w niebo wyrastał kamienny szczyt będący właściwie samodzielną górą. Szczyt ten, również nazwany imieniem Sangamora, był tak stromy i zbocza miał tak nierówne, że go nie zabudowano (nikomu też nie udało się nań wspiąć), jednak u jego podstawy Lord Sangamor rozkazał wydrążyć w skale kilka niskich komnat, które łączyły właściwy Zamek ze Szczytem Sangamora i otaczały go u podstawy.

Materiał, z którego zbudowano owe komnaty, był równie tajemniczy jak ich przeznaczenie. Ściany i stropy wyłożone zostały wielkimi blokami jakiegoś syntetycznego kamienia, który sam z siebie wydzielał barwne światło. Jedna z komnat oświetlona była na przykład pulsującym czerwonobrązowym blaskiem, inna szmaragdowym, inna szafirowym, kolejna czerwonym, następna szarawym, jeszcze kolejna pomarańczowym i tak dalej.

Wiedza o produkcji świecących kamieni, a ich barwy nie osłabły ani trochę przez tysiąclecia dzielące współczesność od czasów Lorda Sangamora, jak wiele innych zanikła na Majipoorze. Komnaty były dzięki nim niezwykle piękne, lecz barwy nie bladły ani w dzień, ani w nocy, szybko męczyły, a nawet przygnębiały, zarówno bowiem odcień światła, jak i rytm jego pulsowania pozostawał niezmienny godzina po godzinie, dzień po dniu, nie zabezpieczały przed nim nawet zamknięte powieki. Jeśli ktoś musiał je znosić przez dłuższy czas, cierpiał męki.

Tuneli tych od wieków używano w charakterze lochów.