— Nie przestał gadać, nie do końca. Był u mnie niedawno i zaproponował, bym wyszła za niego za mąż.
— Co? — Korsibar zdziwił się wyraźnie, lecz także uśmiechnął, jakby uznał to za pomniejszą niespodziankę, kiedy jednak prawdziwe znaczenie jej słów zaczęło do niego docierać, roześmiał się głośno. Aż bił się po udzie z radości. — Poprosił cię o rękę? No, no, no, odważny mały człowieczek. Kto by pomyślał, że jest do tego zdolny?
— Ten odważny mały człowieczek to wąż. Nie chcę więcej widzieć tej jego chudej gęby. Odmawiałeś mi wielokrotnie w różnych sprawach, ale w tej mi nie odmówisz. Oddal go ^ zamku.
— O nie, siostro, nie, nie. Nie oddalę go z Zamku. — Nie?
— Farąuanor ma dla mnie ogromną wartość. Może w tej sprawie rzeczywiście sięgnął za wysoko, z całą pewnością powinien spytać najpierw mnie, a nie lecieć natychmiast do mej siostry. Jest jednak sprytnym, zdolnym doradcą. Nie poradziłbym sobie bez niego zwłaszcza w tej sytuacji, z Prestimionem na wolności, planującym zapewne nowe nieszczęścia teraz, kiedy wymknął się Navigornowi. Potrzebuję człowieka pokroju Farquanora, bezwzględnego, żeby mi pomógł układać plany na przyszłość. Nie rozumiesz, że władca nie może otaczać się wyłącznie szlachetnymi tępakami? W każdym razie mogłaś znaleźć sobie gorszą partię niż on.
— Już raczej poślubiłabym jakiegoś Liimena sprzedającego na ulicach kiełbaski!
— Och, proszę! Oto moja Thismet! Błysk w oku, rumieńce na policzkach! Doskonale, odrzuć jego awanse, siostro, jeśli nic do niego nie czujesz. W tej sprawie nie mam zamiaru wywierać na ciebie żadnego nacisku.
— Czyżbyś myślał, że nie odrzuciłam go od razu? Chcę jednak, by na zawsze zniknął mi sprzed oczu.
Korsibar przycisnął dłonie do skroni.
— Tłumaczyłem ci już, dlaczego jest dla mnie cenny. Jeśli chcesz, skarcę go, dobrze, powiem mu, żeby wybił sobie z głowy ten pomysł, każę się trochę przed tobą poczołgać i upokorzyć w ramach przeprosin, ale się go nie pozbędę. A poza tym rzeczywiście powinnaś wyjść za mąż. Najwyższy na to czas, zresztą może pomysł ten jest już spóźniony? A co myślisz o Navigornie? Sympatyczny, szlachetny, przyzwoity człowiek.
— Nie mam zamiaru wychodzić za nikogo. — Głos Thismet był teraz głębszy, a jednocześnie ostrzejszy. — Przecież wiesz, czego chcę, Korsibarze.
Zdawała sobie sprawę, że go przeraża, lecz mimo to parta przed siebie. Nie spełnił jej życzenia w jednej kwestii, będzie go gnębić w innej.
— Daj mi koronę. Uczyń i mnie Koronalem.
— Znowu? — Korsibar zacisnął wargi, twarz pociemniała mu z gniewu. — Przecież wiesz, że to niemożliwe.
— Prosty dekret… przyszłoby ci to tak łatwo, jak przejąć władzę w dniu śmierci Prankipina…
— Nie, Thismet. Nigdy! Nigdy! — Przeszył ją długim, wściekłym spojrzeniem, wyskoczył zza biurka i począł chodzić po gabinecie. Wręcz gotował się z wściekłości. — Na Boginię, siostro, nie prześladuj mnie swą żądzą władzy, bo wydam cię za Farquanora! Złączę wam dłonie i przed całym światem ogłoszę was mężem i żoną, a gdyby nawet musiał cię związać, żeby skonsumować związek, co mnie do tego? Obiecuję ci to uroczyście, Thismet. Jeszcze jedno słowo o koronie i jesteś żoną Farąuanora.
Thismet patrzyła na niego przerażona.
— Posłuchaj mnie — mówił dalej, nieco spokojniej. — Mam do czynienia z buntem przeciw mej władzy. Muszę zniszczyć Prestimiona, czym właśnie się zajmuję i czego w dużej mierze dokonałem. Kiedy go zniszczę, nikt już nie rzuci mi wyzwania, nie nazwie fałszywym Koronalem; będę wreszcie władcą, ja, ja i tylko ja! Rozumiesz, Thismet? Nie stanę przed światem i nie oznajmię, że oto buduję na Zamku drugi tron, dla kobiety, i ta kobieta będzie mi równa we wszystkim. Twa prośba o tytuł Koronala jest tak samo szalona jak prośba Farąuanora o twą rękę. Nie zostanie twym mężem, chyba że mnie zmusisz do oddania mu ciebie, ty zaś nie zostaniesz Koronalem, niezależnie od okoliczności. To moje ostatnie słowo. Ostatnie! A teraz wybacz mi, siostro, ale Sanibak-Thastimoon czeka na posłuchanie w bardzo ważnej i nie cierpiącej zwłoki sprawie, więc…
5
W godzinę klęski na polach pod Arkilon niebo otworzyło się nad Prestimionem i skąpało go w ulewnym jesiennym deszczu, jakże typowym dla tych stron. Jechał niczym w falach potopu. Towarzyszyło mu zaledwie kilkudziesięciu z jego ludzi. Przemoczony na wylot, ponury i nieszczęśliwy, dotarł nocą do lasu Moorwath na zachód od Arkilon. Było to ustalone wcześniej z Septachem Melaynem miejsce zbiórki, gdyby bitwa pod Arkilon miała skończyć się nieszczęśliwie. Przed bitwą Prestimion nawet sobie nie wyobrażał, że mógłby spędzić noc pod jednym z wysokich drzew vakumba o bardzo grubym pniu, a jednak odpoczywał właśnie pod nim, przemoczony, zmordowany.
— Jak się przekonałem, do zwycięstwa w walce nie wystarczy ogłosić, że ma się rację — powiedział do Nilgira Summanda, swego adiutanta.
— To była zaledwie pierwsza potyczka — odparł Summand taktownie. — Nim osiągniemy cel, czeka nas jeszcze wiele bitew… i to szczęśliwszych.
— Spójrz tylko, co nam zrobili — stwierdził ponuro Prestimion. — Gdzie jest Gialaurys? A Septach Melayn? Widziałem go na drugim krańcu pola, otoczonego wrogami. Na Boginię, jeśli Septach Melayn zginął…
— Jest bezpieczny gdzieś tu niedaleko i pewnie wkrótce nas znajdzie. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Nie narodził się jeszcze człowiek, który zwyciężyłby go w walce, panie mój.
Prestimion potrzebował pociechy, tę puścił jednak mimo uszu i warknął, ujawniając gniew, którego wolałby nie pokazywać.
— Nie chcę, by zwracano się do mnie „panie mój”! Boli mnie, kiedy słyszę te słowa. Koronal, rzeczywiście! Siedzący na deszczu pod jakąś vakumbą. — Natychmiast złagodził ton przerażony, że w ten sposób zwrócił się do dobrego, lojalnego człowieka. — Od czasu gdy los się odmienił, musiałem przełknąć wiele rzeczy zbyt gorzkich, prawda, Nilgiru Summandzie? Nigdy nie przypuszczałem, że będę osiągał wielkość w ten sposób.
Deszcz niemal ustał. Poprzez szare liście, skórzaste, pokryte włoskami pod spodem, dostrzegł słabe światło księżyca. Noc była zimna, ziemia mokra, udo bardzo go bolało; otrzymał w nie cios w gorączce bitwy od jednego z ludzi Navigorna, który przemknął obok na wierzchowcu, uderzając go rączką bicza. Lepsze to niż ostrze miecza, pocieszał się, ale kulał mocno.
— Mamy ze sobą lampy powietrzne? — spytał Nilgira Summanda. — Jeśli tak, przywiążcie je do drzew. Sprowadzą do nas ludzi, którzy pewnie błąkają się teraz dookoła w ciemnościach.
— A jeśli ściągną na nas ludzi Navigorna, ekscelencjo?
— Tylko bardzo lekkomyślny generał wysłałby swych ludzi do ciemnego lasu w taką noc. Przecież muszą podejrzewać pułapkę. Nie, Navigorn i jego ludzie piją teraz na umór w Arkilon. Podwieś lampy, Nilgirze.
Na niskich gałęziach drzew zapłonęły wkrótce kule czerwonawego światła i rzeczywiście, ściągnęły na miejsce błądzących po lesie żołnierzy. Przybywali po dwóch i trzech, czasami w większych grupkach.
Gialaurys pojawił się około północy. Rękaw miał w strzępach, na ramieniu zaś brzydkie, krwawiące cięcie. Był tak ponury, że nawet Prestimion nie ośmielił się z nim rozmawiać. Odmówił pomocy przy opatrzeniu rany, usiadł na uboczu, zza pazuchy podartej kurtki wyjął owoc yakumby, który zerwał prawdopodobnie z jakiejś niskiej gałęzi lub wręcz podniósł z ziemi, i zaczął szarpać go zębami. Był to widok przerażający; Gialaurys jadł jak dzika bestia, nie jak człowiek.