— Owszem, Jhelum — potwierdził Nemeron Dalk.
— Świetnie. Skierujemy się na zachód, przekraczając góry tą twoją przeklętą przełęczą. Do vorzaków, jeśli zechcą nas niepokoić, możemy rzucać kamieniami. Zejdziemy z gór, co nie powinno sprawić większych kłopotów. Przekroczymy rzekę i rozbijemy obóz tu, na jej zachodnim brzegu. Są to, jak sądzę, łąki Marraitis, gdzie hoduje się i szkoli najlepsze wierzchowce bojowe. Rozumiecie teraz, o co mi chodzi?
— Jeśli chcemy wygrać następną bitwę, będziemy potrzebować kawalerii — powiedział Septach Melayn.
— Właśnie. Zarekwirujemy wierzchowce ludziom z Marraitis, wyślemy posłańców do miast, które uznamy za nastawione przyjaźnie do naszej sprawy, z prośbą o ochotników, stworzymy i wyćwiczymy karną armię, a nie przypadkową zbieraninę, którą Navigorn rozbił wczoraj w puch. Korsibar dowie się w końcu, gdzie jesteśmy, i wyśle swe oddziały przeciwko nam. Ale nie przełęczą, jeśli jest rzeczywiście miejscem tak okropnym, jak przekonywali nas o tym ci dwaj dżentelmeni. Jego wojska okrążą góry od północy lub od południa, co zajmie im parę miesięcy; więc jeśli my przejdziemy Ekestę, zyskamy na czasie i znajdziemy się na zachodzie na długo przed nimi, co da nam możliwość dobrego przygotowania się do walki. Warto podjąć wysiłek i pójść po najgorszej z dróg.
— Co sądzisz o tej przełęczy? — zwrócił się do Thalnapa Zelifora Svor. — Jak myślisz, da się nią przejść?
Vroon uniósł macki i ułożył je w tajemniczy wzór.
— Będzie to trudne, lecz możliwe — oznajmił.
— Trudne, lecz możliwe. Doskonale. — Prestimion uśmiechnął się. — Postanowiłem uwierzyć w twe zdolności i uznaję informacje, którymi się z nami dzielisz, za prawdziwe i szczere. — Rozejrzał się dookoła. — A więc zgodziliśmy się wszyscy. Idziemy przez przełęcz Ekesta do Jhelum, przekraczamy rzekę — jak, o to będziemy się martwić później — i zakładamy obóz na łąkach Marraitis. A kiedy znów ruszymy do walki z uzurpatorem, będziemy mieli wreszcie przyzwoitą armię.
— Żeby nie wspomnieć o posiłkach, które do tej pory Dantirya Sambail z pewnością prześle nam z Zimroelu.
— Widzę w twym oku złośliwy błysk — wtrącił Septach Melayn. — Czyżbyś wątpił w przybycie armii prokuratora?
— Ja zawsze mam w oku złośliwy błysk — zaprotestował Svor. — To nie moja wina, taki się urodziłem.
— Skończcie z tymi docinkami — przerwał im Prestimion. — Jeśli Bogini zechce, prokurator dotrzyma słowa. Na razie naszym zadaniem jest dotarcie do Marraitis. Musimy przygotować się do prowadzenia wojny lepiej, niż byliśmy przygotowani wczoraj. O to, co się zdarzy później, będziemy się martwili później.
W południe w lesie pojawiło się zaopatrzenie — tyle, ile zostało go po bitwie — w tym bagaże i broń. Miło było przebrać się w czyste ubrania. Przybyło jeszcze kilkuset żołnierzy. Kiedy wydawało się pewne, że nikt więcej nie szuka ich w lesie, Prestimion wydał rozkaz marszu przez góry Trikkala w kierunku leżącej za nimi rzeki Jhelum.
Kiedy wyszli z lasu, znaleźli się wśród zwykłych pól, wkrótce jednak krajobraz się zmienił, byli bowiem coraz bliżej słynnej Fontanny Gulikapa. Najpierw pojawiły się ciepłe mineralne źródła, zmieniające ziemię w wilgotną, brązową jałową pustynię, następnie gejzery, kredowe tarasy przypominające stojące obok siebie wanny, w których stała woda porośnięta różnokolorowymi algami.
Prestimion zatrzymał się na chwilę, obserwując w zdumieniu czarną parę tryskającą na wysokość setek stóp z krateru w kształcie worka.
Następnie przekroczyli równinę zeszklonych odpadów, skręcając często, by ominąć szerokie szczeliny, z których wydobywały się śmierdzące zgnilizną gazy.
— Gdybym tu mieszkał, z pewnością uwierzyłbym w demony — powiedział Prestimion co najmniej na pół poważnie. — Wygląda to zupełnie jak część innego świata, przeniesiona na naszą planetę kaprysem maga.
Svor, który niegdyś tu już był, uśmiechnął się i poradził księciu, by zaczekał na to, co jeszcze przed nimi.
Omijali teraz ciepłe źródła ułożone w jakiś skomplikowany wzór, bulgoczące, falujące. W każdej chwili groziło im zalanie wrzącym płynem. Niebo nawet w południe było szaroniebieskie od dymów zasłaniających słońce, powietrze przesycał gorzki zapach. Skórę szybko pokrył im ciemny, unoszący się w powietrzu pył. Prestimion widział, jak Septach Melayn lekko przesuwa po policzku paznokciem i pozostaje jasna smuga. Tereny wokół gejzerów, mimo iż straszne, były jednak zamieszkane. Tuż przy ziemi wiły się jakieś różowe stworzenia o wielu nogach, od czasu do czasu podnosiły głowy i studiowały ich rzędami oczu jak czarne korale.
Krainę gejzerów i gorących źródeł zamykała skalna ściana rozciągająca się z północy na południe. Wspięli się na nią i zeszli po zachodniej stronie w strefę tak niezwykłą, iż Prestimion zorientował się natychmiast, że musi to być królestwo fontanny.
W przedziwnym świetle przefiltrowanych przez dym słonecznych promieni dostrzegli zupełnie nagą, idealnie płaską równinę. Nie rósł tu ani jeden krzak, ani jedno drzewo, monotonii nie zakłócał ani jeden głaz; równina rozciągała się jak okiem sięgnąć aż do horyzontu; mogliby przysiąc, że dzięki niej widzą krzywiznę powierzchni świata. Ziemia była ceglastoczerwona. Na wprost bił w niebo snop światła, idealnie prosty niczym wielka marmurowa kolumna, i ginął gdzieś, w najwyższych warstwach atmosfery. Szeroki, według szacunku Prestimiona, na dobre pół mili, lśnił jak polerowany kamień.
— Popatrzcie — powiedział Svor. — Oto Gulikap. Prestimion uświadomił sobie nagle, że to nie kamień, lecz raczej wytrysk czystej energii. W środku fontanny wyraźnie widać było ruch, wir. Kolory zmieniały się przypadkowo, raz przeważała czerwień, raz zieleń, błękit lub brąz. Niektóre części fontanny wydawały się gęstsze od innych. Gdzieniegdzie tryskały z niej iskry. Szczyt kolumny niedostrzegalnie mieszał się z chmurami, przyciemniając je. Słychać było nieustanny szum i trzaski jakby wyładowań elektrycznych.
Prestimion uznał widok tej fontanny blasku wznoszącej się pośrodku jałowej pustki za przytłaczający. Było to berło mocy, jądro zmiany i stworzenia, oś potęgi, wokół której kręcić by się mogła cała ich wielka planeta.
— Jak myślisz, co by się stało, gdybym jej dotknął? — spytał Svora.
— Znikłbyś w mgnieniu oka. Cząsteczki twego ciała na wieczność tańczyłyby w słupie światła.
Podeszli nieco — bliżej się nie ośmielili. Widzieli teraz, że otacza ją szeroki zeszklony pas, biały jak kość i gładki niczym porcelana. Ten nieprawdopodobny wytrysk światła rodził się gdzieś w mrocznej czeluści ziemi. Jakie siły się tam ścierały, Prestimion nie potrafił się nawet domyślić. Patrząc na ten cud mocy, objawiony jego oczom, nagle w całej pełni zdał sobie sprawę z majestatu i wspaniałości swego świata, z jego oszałamiającego piękna, nieprawdopodobnej różnorodności cudów Majipooru. Poczuł też smutek, bo niektóre z tych cudów miała pomniejszyć wojna. A jednak nie było wyboru. Świat utracił harmonię i należało ją przywrócić.
Przyglądał się fontannie przez bardzo długą chwilę. Potem wydał rozkaz ominięcia jej i kontynuowania marszu na zachód.
6
Przeprawa przez przełęcz Ekesta zajęła im trzynaście dni. Nemeron Dalk oznajmił, że o krótszej w życiu nie słyszał. Maszerowali dzień i noc, niemal się nie zatrzymując, zupełnie jakby po piętach deptali im żołnierze Navigorna. Był to ciężki wysiłek, Thalnap Zelifor miał jednak rację — zdobycie przełęczy nie było niemożliwe, tylko bardzo trudne.