Выбрать главу

Góry Trikkala były strome i surowe, o ostrych szczytach przypominających grzbiet jaszczurki, a prowadząca przez przełęcz droga była raczej górską ścieżką, miejscami zanikającą. Tu, w górach, niełatwo było znaleźć coś do jedzenia. Powietrze było suche, zimne i rzadkie, nawet oddychanie sprawiało ból. Szli jednak szybko, bez skargi, i przekroczyli przełęcz, nie ponosząc przy tym żadnych strat. Nawet vorzaki trzymały się od nich z daleka, choć słyszeli wycie i szczekanie z jaskiń na szczytach gór. Zeszli wreszcie z Trikkali po drugiej stronie, czując ulgę i wdzięczność, że ich trudy wreszcie się skończyły.

Znaleźli się teraz na otwartych równinach, z rzadka porośniętych lasem. Tu i tam stały miasta, oddzielone od siebie pustką. Klimat też był łagodniejszy, ponieważ znaleźli się w dolinie Jhelum i coraz częściej spotykali wpadające do niej strumienie.

Sama rzeka Jhelum okazała się wartka i szeroka, za szeroka w miejscu, w którym do niej dotarli, by zbudować przez nią most. Jej biegu nie zakłócały jednak ani katarakty, ani inne naturalne przeszkody, rozpoczęli więc budowę łodzi i tratw z drzew, gęsto porastających brzegi. Wszystkich ludzi i cały ekwipunek przeprawili w ciągu trzech dni.

Jedyną ciężką chwilę przeżyli, gdy niespełna dwadzieścia jardów od łodzi Gialaurysa z wody wynurzył się olbrzymi łeb i długa gruba szyja gappapaspa. Gigantyczne zwierzę górowało nad łodzią dobre dwadzieścia stóp, przesłaniając niebo i budząc panikę. Zwierzę tylko na nich patrzyło. Gappapaspy były nieszkodliwymi stworzeniami żerującymi w wodorostach i błocie przy dnie, mogły być niebezpieczne wyłącznie wtedy, gdy wynurzały się bezpośrednio pod łodzią lub tratwą, bo rozbijały je na drzazgi i wtrącały ludzi do wody, gdzie kryły się naprawdę groźne zwierzęta. Widzieli jednak tylko tego jednego potwora, który, napatrzywszy się do syta, znikł w szarobrązowej głębi.

Zachodni brzeg rzeki był gęsto zamieszkany, było tu mnóstwo dobrze prosperujących miast i miasteczek otoczonych terenami rolniczymi. Ludzie powitali Prestimiona jako zbawcę i Koronala. W tej części Alhanroelu niewiele wiedziano o Korsibarze i nie rozumiano, w jaki sposób dostał się na tron, skoro tradycja zakazywała przejmowania władzy synowi po ojcu. Wśród tego dobrego, konserwatywnego wiejskiego ludu powitano Prestimiona z radością jako prawego króla i ludzie ochoczo garnęli się pod jego sztandary.

Obóz założyli, jak planowali, na wielkich łąkach Marraitis, gdzie od czterech tysięcy lat wypasano najlepsze wierzchowce na Majipoorze. Hodowcy przyprowadzili silne zwierzęta bojowe i chętnie oddali te, które najlepiej nadawały się dla kawalerii.

Wiadomość o tym, że Prestimion zbiera armię, by pomaszerować na Górę Zamkową i obalić fałszywego Koronala, rozeszła się daleko i szeroko, budząc entuzjazm. Nie było dnia, by w obozie nie pojawił się oddział żołnierzy z jakiegoś miasta lub regionu. „Wolimy zginąć z tobą, niż cierpieć władzę nieprawego Koronala”, powtarzali ci ludzie raz za razem. Prestimion radośnie powitał u swego boku białobrodego diuka Miaule z Hither Miaule z pięciuset ludźmi w zielonych kurtkach, biegłymi w obchodzeniu się z wierzchowcami, Thurmę z Sirynx z tysiącem ludzi w mundurach miasta, w turkusowe pasy, i olśniewającego, jasnowłosego młodego Spalirisesa, syna Spalirisesa z Tumbrax, przybyłego na czele sporych sił, Gynima z Tapilpil z oddziałem procarzy w fioletowych skórzanych kubrakach, dumnego Abantesa z Pytho, Talauusa z Naibilis, a także żołnierzy z Thannard, Zarang, Abisoane i kilkudziesięciu innych miejscowości, o których nigdy nie słyszał, lecz przysłane mu posiłki powitał z wdzięcznością. Przekraczająca najśmielsze marzenia pomoc zdumiewała go i cieszyła niezwykle. Przybyli także jego bracia, Abrigant i Taradath z połową chyba zdolnych do walki mężczyzn z miasta Muldemar. Twierdzili, że na j młodszy, Teotas, przybyłby z nimi chętnie, lecz zabroniła mu matka, księżna Therissa.

Wreszcie przyszła nowina, na którą Prestimion czekał najbardziej niecierpliwie. Oto przed kilku tygodniami w Alaisor wylądowała wielka armia pod dowództwem Gaviada i Gaviundara, braci Dantiryi Sambaila, i szybkim marszem szła w kierunku Marraitis, by dołączyć do wojsk buntowników. Sam Dantirya Sambail, podano w tej samej wiadomości, musiał zostać w Ni-moya, gdzie zatrzymały go obowiązki prokuratora, ma jednak zamiar wkrótce opuścić Zimroel i dołączyć do wojsk Prestimiona.

Wprost trudno było uwierzyć w te radosne nowiny, lecz niemal zaraz po posłańcu pojawiła się straż przednia armii Zimroelu, a za nią cała armia, na czele której jechali dwaj bracia prokuratora.

— Niezła z nich para — powiedział do Septacha Melayna obserwujący wjazd armii Zimroelu Gialaurys. — Niemal tacy śliczni jak ich starszy braciszek, prawda?

— Ładniejsi, znacznie ładniejsi — odparł Septach Melayn. — Dwa prawdziwe ideały męskiej urody.

Gaviad i Gayiundar mieli, jak Sambail, pomarańczowe włosy i piegi, byli także, jak on, wyjątkowo wręcz brzydcy, choć każdy na swój sposób. Starszy, Gaviad, był niski i gruby, miał załzawione oczy i tłustą twarz, wielki kartoflowaty nos, szczeciniaste rude wąsy sterczące niczym kłąb miedzianego drutu oraz zdumiewająco mięsiste, obwisłe wargi. Pierś miał jak bęben, a brzuch niczym wypchany wór. Gayiundar był od niego znacznie wyższy, wzrostem dorównywał niemal Septachowi Melaynowi. Jego szeroka twarz płonęła wiecznym rumieńcem. Miał małe, okrutne, niebieskozielone oczka i największe, najgrubsze uszy, jakimi Bogini kiedykolwiek obdarzyła człowieka, uszy rozmiarów kół u wozu. Wyłysiał we wczesnej młodości, po obu stronach czaszki pozostały mu tylko kępki zaskakująco sztywnych rudych włosów, za to brodę miał tak wspaniałą, że ptaki mogłyby wić sobie w niej gniazda — gęstą, splątaną, spadającą mu niczym wodospad aż do połowy piersi. Obaj bracia cieszyli się wspaniałym apetytem i mogli pić od rana do wieczora, choć z różnym skutkiem — na Gaviundarze trunek nie robił większego wrażenia, Gaviad zaś czerpał wielką przyjemność z upijania się do nieprzytomności.

Prestimion uznał, że pijaństwo może tolerować, pod warunkiem że Gaviad okaże się dobrym dowódcą. W każdym razie bracia przywiedli ze sobą wielką armię, zebraną na wschodnim wybrzeżu Zimroelu, głównie w Piliplok i Ni-moya, lecz także z dwudziestu innych miast.

Przez całą jesień, zimę i część wiosny Prestimion pracował nad przekuciem luźnej zbieraniny żołnierzy w skuteczną armię. Teraz pojawiło się pytanie: gdzie i jak uderzyć na Korsibara.

Prestimion skłaniał się ku swej oryginalnej strategii: marszu wokół Góry od Simbilfant, poprzez Ghrav, Arkilon i Pruiz, Lontano i Da i z powrotem do Vilimong, tym razem jednak na czele wielkiej i stale rosnącej armii, która miała w końcu wedrzeć się na Górę i zażądać abdykacji Korsibara. Gialaurys był jednak innego zdania.

— Lepiej zaczekajmy tu, pośrodku Alhanroelu, na przyjście Korsibara pragnącego zmieść nas z powierzchni ziemi — argumentował. — Zgnieciemy jego armię jak robaka, a potem pójdziemy na Górę Zamkową, przyjmując kapitulację oddziałów, które spotkamy po drodze.

Oba plany miały swoje zalety. Prestimion się wahał. Pewnego dnia przyszedł do niego diuk Svor.

— Mamy sprawdzone wiadomości z drugiego brzegu Jhelum — oznajmił. — Zbliżają się dwie duże armie, znacznie większe od naszej. Jedna, pod dowództwem Farholta, okrąża góry Trikkala drogą południową, druga, pod dowództwem Navigorna, drogą północną. Farholt prowadzi ze sobą wielką siłę mollitorów bojowych. Po przekroczeniu rzeki planują okrążyć nas i zaatakować z góry i z dołu, w ten sposób mieląc nas na otręby.