Выбрать главу

— A więc nasza strategia jest ustalona — powiedział Gialaurys. — Spotkamy się z nimi tu, na Marraitis, jak proponowałem.

— Nie — zaprzeczył Prestimion. — Nie możemy czekać. Jeśli obie armie się połączą, jesteśmy zgubieni. Raporty mówią o sile znacznie większej niż nasza. Albo rozproszą nas tu, na łąkach, albo będą parli na wschód, aż utoniemy w rzece.

— Co więc proponujesz? — spytał Sepiach Melayn.

— Która armia pierwsza osiągnie Jhelum? — zwrócił się do Svora Prestimion.

— Farholta. Droga południowa jest krótsza.

— Doskonale. Niech nadchodzą. Nakarmimy nimi ich własne mollitory. Proponuję, żebyśmy pierwsi przekroczyli rzekę. Okrążymy ich i zaatakujemy od tyłu, jeszcze kiedy będą budować łodzie. Farholt z pewnością nie będzie się spodziewał ataku od wschodu.

— Dotrzemy tam wystarczająco szybko? — zaniepokoił się Sepiach Melayn.

— Dotarliśmy tulaj wystarczająco szybko, prawda? — odparł Prestimion.

Tej nocy Preslimion samotnie obszedł obóz. Rozmawiał z Valiradem Visto, odpowiedzialnym za wierzchowce, z diukiem Miaule, z Thurmem z Sirynx i Deslinnem Javadem z Glaunl. Odwiedził nawel wojska Zimroelu, by spędzić nieco czasu z Gaviadem i Gaviundarem. Nim do nich dotarł, Giavad zdążył się już upić. Wielki Gaviundar powitał Prestimiona, jakby nie byli dalekimi krewnymi, lecz wręcz braćmi. Zamknął go w niedźwiedzim uścisku i przytulił do rudej brody, śmierdzącej niemiłosiernie czosnkiem i suszonym mięsem smoków morskich.

— Przez całe życie czekaliśmy, żeby się poznać, a to zdecydowanie za długo — ryknął. — Kiedy jednak znajdziesz się na Zamku, zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, prawda, Preslimionie? — On też najwyraźniej pił. — Mój brat prokurator — mówił dalej — uważa cię za najlepszego człowieka na świecie, najlepszego ze wszystkich. Z laką tęsknotą czeka na dzień, w którym zostaniesz Koronalem, jakby to jemu mieli nałożyć koronę.

— Jestem mu wielce wdzięczny za udzieloną mi pomoc — odparł Prestimion. — Za twoją i twego brata lakże. — Zerknął na Gaviada, który w pełnej zbroi leżał z twarzą w talerzu, a chrapał tak głośno, że aż odpowiadały mu zakochane gappapaspy z odległej rzeki.

Powróciwszy do własnego obozu, chodził od namiotu do namiotu, niespokojny, nie czujący potrzeby snu, choć zrobiło się już bardzo późno. Przez pewien czas rozmawiał z bratem Taradathem, potem z Septachem Melaynem, a wreszcie z młodym Spalirisesem, który niecierpliwie wyczekiwał nigdy przedtem nie widzianej bitwy.

W namiocie Thalnapa Zelifora nadal płonęło światło. Kiedy zajrzał do środka, zobaczył Vroona pochylonego nad warsztatem, pracującego nad czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało rohillę: skomplikowany, zamykający się w okrąg wzór utkany z jaskrawozłotych drutów i kawałków kryształu. To coś było jednak zbyt wielkie na amulet, rozmiarami przewyższało rohillę dziesięciokrotnie, wyglądało bardziej jak korona niż cokolwiek innego.

— Co to jest? — spytał książę. — Jakieś nowe czarnoksięskie urządzenie? Czy za jego pomocą możesz zapewnić zwycięstwo w bitwie z armią Farholta?

— Nie ma w tym czarnoksięstwa, o Prestimionie. Pamiętasz nasze rozmowy w lochach? Mówiłem ci o budowanym przeze mnie mechanizmie, dzięki któremu mógłbym wzmacniać wybiegające z ludzkich umysłów fale, czytać cudze myśli i zaszczepiać swoje własne?

— Pamiętam, że Gonivaul najął cię, byś to dla niego zrobił, owszem.

— Próbuję teraz zrekonstruować ten mechanizm — tłumaczył Vroon. — Pierwszy, nie wykończony jeszcze egzemplarz pozostawiłem wraz ze wszystkimi notatkami, nie zdążyłem ich zabrać, tak szybko opuszczaliśmy Zamek. Zacząłem pracę od nowa, kiedy rozbiliśmy obóz.

— W jakim celu?

— Oczywiście w celu sięgnięcia przez Jhelum i nawiązania kontaktu z umysłami naszych przeciwników, poznania ich intencji, strategii…

— Ach! Będzie to bardzo przydatne urządzenie. Zdołasz je dokończyć?

— Nieprędko — przyznał ze smutkiem Vroon. — Pewne niezbędne części pozostały na Zamku wraz z innymi maszynami; nie znalazłem jeszcze sposobu, by je tu odtworzyć. Ale pracuję z nadzieją, o Prestimionie, że kiedyś będę w stanie podarować ci je jako wyraz wdzięczności za uratowanie mi życia.

— To Dantirya Sambail uratował ci życie, nie ja. — Prestimion uśmiechnął się. — A w dodatku, jak mi się zdaje, przez przypadek. To on zmusił Korsibara do uznania naszej wolności; przy okazji uwalniania z lochu mnie, uwolnił także i ciebie. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia — jeśli dokończysz to urządzenie, zostaniesz za nie hojnie wynagrodzony. Nie dysponuję potęgą wystarczająco wielką, by lekceważyć możliwość odczytania myśli przeciwnika.

Pożegnał się z magiem i pozostawił go pochylonego nad zwojami złotego drutu. Poszedł do swojego namiotu, usiadł, myślał o tym, co miało się wkrótce zdarzyć, aż wreszcie zasnął, a wraz ze snem pojawiły się sny.

Śnił o tym, że trzyma planetę Majipoor w dłoni jak kulę, a kiedy spojrzał na ten świat, widział go niczym wielki, precyzyjnie utkany gobelin wiszący w ciemnym holu, w którym na kominku płonął ogień. Mimo panującego tam mroku widział szczegóły tkaniny z niezwykłą wręcz wyrazistością. W chwiejnym świetle ognia oglądał elfy, demony, przedziwne zwierzęta i ptaki poruszające się tu i tam w ciemnym lesie, wśród kolczastych krzewów; tu i tam wśród pięknych roślin widniały jasne polany. W gobelinie widział błyski światła słonecznego i gwiazd, i przepiękne drogie kamienie, różne kolory ludzkich włosów i wężowych łusek. A wszystko to cudowne było ponad ludzką miarę, otoczone aurą niespotykanej w rzeczywistości urody.

Kiedy się obudził, przez długą chwilę wydawało mu się, że pozostaje w magicznym świecie swego snu. Potem jednak podszedł do wyjścia z namiotu, wyjrzał i zobaczył świat szary, skąpany w deszczu. Deszcz nie padał, lecz lał się z nieba niczym fala potopu.

Całą drogę powrotną w kierunku rzeki przeszli w deszczu, padającym nieprzerwanie dzień i noc. Świat zmienił się w ocean śliskiego błota.

— Wolałbym już przekraczać tę przeklętą przełęcz Ekesta dziesięć razy biegiem niż zmagać się z błockiem — powiedział Gialaurys, klnąc szpetnie.

Mimo to maszerowali cierpliwie po tej strasznej krainie podmokłych bagien, w niczym nie przypominającej twardej ziemi, po której rok temu szło się im tak wygodnie. W ciągu jednej nocy dolinę Jhelum nawiedziła zima, a zima była tu, zdaje się, okresem nieprzerwanie lejącej się z nieba wody.

Kiedy znaleźli się nad rzeką, zobaczyli, że wystąpiła z brzegów. Łodzie i tratwy, które pozostawili przy brzegu jesienią, zmiecione zostały falą powodzi. I tak zresztą potrzebowali nowych, armia bowiem zwiększyła się wielokrotnie. Zabrali się za budowę łodzi i rąbanie drzew, z których splatali tratwy. Czy jednak przeprawa była w ogóle możliwa? Poziom wody wznosił się dosłownie z dnia na dzień.

Prestimion poprosił o ochotników, którzy przeprawiliby się na drugi brzeg i rozpoznali sytuację. Wystąpiło z tysiąc żołnierzy — wybrał spośród nich sześciu, dał im mocną tratwę i z niepokojem patrzył, jak wzburzona woda miota nią w górę i w dół. Rzeka była tak szeroka, że w deszczu ledwo dostrzegali drugi brzeg, Septach Melayn jednak, stojący na szczycie wieży strażniczej i pilnie wpatrujący się w mrok, oznajmił wreszcie:

— Są po drugiej stronie.

Zwiadowcy powrócili po sześciu dniach z wiadomością, że armia Farholta dotarła do Jhelum i obozuje na brzegu, trzydzieści mil dalej w dół rzeki, czekając na poprawę pogody.

— Ilu ich jest? — spytał Prestimion.