Kruk z Osskil, który był jego ulubieńcem przez trzydzieści lat, znikł. Nikt nie widział, dokąd odleciał. — Kruk leci przed nim — rzekł Mistrz Wzorów, gdy czuwali przy Arcymagu.
Dzień nastał ciepły i jasny. W Wielkim Domu i na uliczkach Thwil panowała cisza. Nikt nie podnosił głosu, póki koło południa nie odezwały się głośnym, ostrym tonem żelazne dzwony na Wieży Śpiewów.
Nazajutrz Dziewięciu Mistrzów z Roke zebrało się w miejscu ukrytym gdzieś pod ciemnymi drzewami Wewnętrznego Gaju. Nawet tam ustawili naokoło siebie dziewięć ścian ciszy, toteż żaden człowiek ani żadna moc nie mogły przemówić do nich ani ich usłyszeć, gdy wybierali spośród magów całego Światomorza tego, który miał być nowym Arcymagiem. Wybór padł na Genshera z wyspy Way. Natychmiast wysłano przez Morze Najgłębsze na wyspę Way statek, aby przywiózł Arcymaga na Roke. Mistrz Wiatrów stanął na rufie i zbudził magiczny wiatr, który dął w żagiel; statek szybko wypłynął z portu i zniknął w oddali.
O wydarzeniach tych Ged nic nie wiedział. Przez cztery tygodnie tego gorącego lata leżał ślepy, głuchy i niemy, choć czasami jęczał i krzyczał jak zwierzę. Nareszcie, gdy cierpliwe umiejętności Mistrza Ziół wywarły nań swoje uzdrawiające działanie, rany Geda zaczęły się zasklepiać i opuściła go gorączka. Po trochu zaczął sprawiać wrażenie, że znów słyszy, choć nigdy się nie odzywał. Pewnego pogodnego jesiennego dnia Mistrz Ziół otworzył okiennice izby, w której leżał Ged. Od czasu ciemności tamtej nocy na Pagórku Roke znał tylko ciemność. Teraz ujrzał światło dzienne i blask słońca. Schował w dłoniach pokrytą bliznami twarz i zapłakał.
Kiedy jednak nadeszła zima, Ged potrafił mówić tylko zająkując się i Mistrz Ziół wciąż trzymał go w izbie uzdrowień, próbując stopniowo przywrócić siłę jego ciału i umysłowi. Była wczesna wiosna, kiedy wreszcie Mistrz go wypuścił, poleciwszy mu, aby najpierw złożył hołd Arcymagowi Gensherowi. Poprzednio bowiem Ged nie był w stanie przyłączyć się do reszty Szkoły w spełnieniu tej powinności, kiedy Gensher przybył na Roke.
Żadnemu z kolegów Geda nie pozwalano odwiedzić go w miesiącach choroby i teraz, gdy przechodził mimo, niektórzy z nich zapytywali się wzajemnie: „Kto to taki?” Dawniej był zwinny, gibki i mocny. Teraz, złamany przez cierpienie, szedł niepewnie i nie podnosił twarzy, której lewa strona była biała od blizn. Unikał znajomych i nieznajomych, kierując się prosto na Podwórzec Fontanny. Tam, w miejscu gdzie on. sam niegdyś oczekiwał Nemmerlego, teraz oczekiwał go Gensher.
Jak poprzedni Arcymag, tak i nowy był odziany w biały płaszcz; ale, jak większość ludzi z Way i ze Wschodnich Rubieży, Gensher był ciemnoskóry i ciemne było jego spojrzenie spod gęstych brwi.
Ged ukląkł, złożył mu hołd i przysiągł posłuszeństwo. Gensher milczał przez chwilę.
— Wiem, co uczyniłeś — powiedział wreszcie — ale. nie wiem, kim jesteś. Nie mogę przyjąć twojego hołdu.
Ged powstał i wsparł się dłonią o pień rosnącego koło fontanny drzewka, aby utrzymać równowagę. Wciąż jeszcze znajdowanie słów przychodziło mu z trudem.
— Czy mam opuścić Roke, mój panie?
— Czy chcesz opuścić Roke?
— Nie.
— A czego chcesz?
— Zostać. Uczyć się. Przemóc… zło…
— Sam Nemmerle nie umiał tego zrobić. Nie, nie pozwolę ci odejść z Roke. Nic cię nie chroni oprócz mocy tutejszych Mistrzów i wzniesionych wokół tej wyspy obwarowań, które nie dopuszczają złych istot. Gdybyś teraz odjechał — to coś, co spuściłeś z uwięzi, znalazłoby cię natychmiast, weszłoby w ciebie i wzięłoby cię w posiadanie. Byłby z ciebie nie człowiek, lecz gebbeth, kukiełka spełniająca wolę tego złego cienia, który podźwignąłeś w światło dnia. Musisz tu zostać, póki nie nabędziesz dosyć siły i mądrości, aby móc samemu się przed nim bronić — jeśli będziesz kiedyś do tego zmuszony. Nawet teraz to coś czeka na ciebie. Niechybnie czeka. Czy widziałeś to od czasu tamtej nocy?
— W snach, mój panie. — Po chwili Ged ciągnął dalej, mówiąc z bólem i wstydem: — Mistrzu Geńsherze, nie wiem, co to było — to coś, co wydostało się z czarów i wpiło we mnie…
— Ja również nie wiem. To nie ma imienia. Masz w sobie wielką wrodzoną moc i użyłeś tej mocy niewłaściwie: rzuciłeś zaklęcie, nad którym nie panowałeś, nie wiedząc, jak to zaklęcie wpływa na równowagę światła i mroku, życia i śmierci, dobra i zła. A do tego postępku przywiodły cię pycha i nienawiść. Czy można się dziwić, że skutek był opłakany? Wywołałeś ducha z ciała zmarłej, ale wraz z tym duchem zjawiła się jedna z Mocy Przeciw-Życia. Przybyła wezwania stamtąd, gdzie nie ma imion. Będąc złem, czynić zło za twoim pośrednictwem. Władza, która pozwoliła ci ją przywołać, daje jej władzę nad tobą: jesteście powiązani. Jest to cień twojej buty, cień twojej niewiedzy, który rzucasz. Czyż cień ma imię?
Ged stał chory i zmizerniały. Wreszcie odezwał się:
— Byłoby lepiej, gdybym wtedy umarł.
— Kim jesteś, aby to orzekać, ty, za którego Nemmerle oddał życie? Jesteś tu bezpieczny. Będziesz tu mieszkał i dalej się kształcił. Mówiono mi, że byłeś zdolny. Dalej więc, zabierz się do pracy. Wykonuj ją jak należy. To wszystko, co możesz zrobić.
Na tym Gensher zakończył i nagle zniknął, jak to jest w zwyczaju magów. Fontanna podskakiwała w słońcu; Ged przyglądał się jej przez chwilę i słuchał jej głosu myśląc o Nemmerlem. Niegdyś na tym dziedzińcu poczuł się słowem wymówionym przez światło słoneczne. Teraz przemówiła także ciemność: wymówiła słowo, którego nie można było cofnąć.
Ged opuścił dziedziniec, zmierzając do swej dawnej izby w Wieży Południowej: izbę tę trzymano dla niego pustą. Pozostał tam w samotności. Gdy gong obwieścił kolację, Ged poszedł na dół, ale niemal nie odzywał się do innych chłopców przy Długim Stole i nie podnosił ku nim twarzy, nawet ku tym, którzy pozdrawiali go najoględniej. Toteż po paru dniach wszyscy zostawili go w spokoju. Samotność była tym, czego pragnął, lękał się bowiem zła, które mógłby spowodować uczynkiem lub słowem, nie zdając sobie z tego sprawy.
W Szkole nie było ani Yetcha, ani Jaspera i Ged nie pytał o nich. Chłopcy, którym poprzednio przewodził i nad którymi górował, teraz wszyscy go wyprzedzili, z przyczyny miesięcy, które utracił; tej wiosny i lata uczył się więc z chłopcami młodszymi od siebie. Nie błyszczał też wśród nich, bowiem słowa każdego zaklęcia, nawet najprostszej sztuki iluzyjnej, wychodziły z jego ust z wahaniem, a jego ręce nie były pewne w swoim kunszcie.
Na jesieni miał udać się raz jeszcze do Wieży Osobnej na naukę u Mistrza Imion. Obowiązek ten, którego niegdyś się obawiał, teraz odpowiadał mu, gdyż tym, czego szukał, była cisza — a także długa nauka, przy której nie czyni się zaklęć i podczas której ta moc, o której wiedział, że wciąż w nim jest, nie musi być ani razu przywołana do działania.