Выбрать главу

— Przypuszczałam, że nie będziesz pamiętał — powiedziała z uśmiechem. — Ale choć tak łatwo zapominasz, witam cię tu jak starego przyjaciela.

— Co to za dom? — spytał Ged, wciąż sztywny, wymawiając z trudem słowa. Czuł, że trudno mu jest mówić do niej i trudno odwrócić od niej wzrok. W książęcych szatach, które miał na sobie, czuł się nieswojo, kamienie, na których stał, były obce, nawet samo powietrze, którym oddychał, było odmienne; nie był sobą, nie był tym, kim był przedtem.

— Ta warownia to Dwór Terrenon. Mój pan, imieniem Benderesk, jest władcą udzielnym tej krainy od północnego skraju Wrzosowisk Keksemt aż do Gór Os i strażnikiem drogocennego kamienia zwanego Terrenon. Co do mnie, tu na wyspie Osskil zwą mnie Serret, Srebro w ich języku. A ty, jak wiem, nosisz niekiedy imię Krogulca i pasowano cię na czarnoksiężnika na Wyspie Mędrców.

Ged spuścił wzrok na swą poparzoną dłoń i powiedział po chwili:

— Nie wiem, kim jestem. Posiadałem moc — niegdyś. Teraz chyba ją utraciłem.

— Nie! Nie straciłeś jej; odzyskasz ją dziesięćkroć większą. Jesteś tu bezpieczny przed tym, co cię tu przygnało, przyjacielu. Tę wieżę otaczają potężne mury, i to nie tylko kamienne. Tutaj możesz odpocząć nabierając na nowo sił. Tutaj możesz też znaleźć odmienną siłę i laskę, która nie spali się na popiół w twoich rękach. Zła droga może w końcu prowadzić do dobrego celu. Chodź teraz ze mną, pokażę ci naszą posiadłość.

Mówiła tak słodko, że Ged ledwie słyszał słowa, pobudzany raczej przez samą obietnicę zawartą w jej głosie. Poszedł za Serret.

Jego komnata znajdowała się istotnie wysoko na wieży, która jak ostry ząb wyrastała z wierzchołka wzgórza. Ged zszedł za Serret krętymi schodami z marmuru; szli przez wspaniałe komnaty i sale, mijali wysokie okna wyglądające na północ, zachód, południe, wschód, ponad niskimi brunatnymi wzgórzami, które ciągnęły się, pozbawione domostw i drzew, niezmienne, aż do skraju zimowego nieba zalanego słońcem. Jedynie daleko na północy odcinały się ostro od błękitnego tła niewielkie białe szczyty, a w kierunku południowym można było się domyślić lśnienia morza.

Słudzy otwierali drzwi przed Gedem i panią, po czym odsuwali się na bok; byli to wszystko bladzi Osskilczycy o srogim wyglądzie. Serret miała jasną cerę, ale w przeciwieństwie do służby mówiła dobrze po hardycku, nawet, jak się zdawało Gedowi, z gontyjskim akcentem. Później, tego samego dnia, zaprowadziła go przed oblicze swego małżonka Bendereska, Władcy Terrenonu. Trzykrotnie od niej starszy, biały i chudy jak kość, o chmurnych oczach, władca Benderesk pozdrowił Geda z surową, chłodną uprzejmością, prosząc go, aby został w gościnie tak długo, jak zechce. Potem nie miał do powiedzenia wiele więcej; nie zapytał Geda o nic, co by dotyczyło jego podróży lub wroga, przed którym tutaj uciekł; podobnie i Serret nie zadała ani jednego pytania na ten temat.

Jeśli nawet było to dziwne, stanowiło tylko część dziwności, jaka cechowała to miejsce i jego, Geda, w nim obecność. Umysł czarnoksiężnika wciąż chyba nie był całkiem jasny. Ged nie potrafił widzieć rzeczy zwyczajnie. Znalazł się w tej warownej wieży przypadkiem, a jednak w przypadku była jakaś celowość; albo też dostał się tu celowo, a mimo to cała celowość objawiła się jedynie dzięki przypadkowi. Wybrał się był w drogę na Północ; nieznajomy w Orrimy poradził mu szukać tu pomocy; czekał na niego osskilski statek; za przewodnika posłużył Skiorh. Jak wiele z tego było dziełem cienia, który Geda ścigał? A może nic tu nie było dziełem cienia; może obaj, Ged i jego prześladowca, zostali tu przyciągnięci przez jakąś inną moc, może Ged szedł za tą przynętą, a cień szedł za nim i zawładnął Skiorhem, czyniąc zeń swoją broń, kiedy nadeszła właściwa chwila? Musiało tak być, bowiem z pewnością cień, jak powiedziała Serret, nie miał dostępu do Dworu Terrenon. Ged nie czuł żadnej oznaki ani groźby jego przyczajonej obecności, odkąd obudził się w tej wieży. Ale co w takim razie przywiodło go tutaj? Nie było to bowiem miejsce, do którego trafia się przez przypadek; Ged zaczynał to rozumieć mimo całej ospałości swych myśli. Żaden inny przybysz nie podchodził do tych bram. Wieża stała na pustkowiu, odosobniona, zwrócona tyłem ku drodze prowadzącej do Neshum, które było najbliżej położonym miastem. Nikt nie przybywał do warowni, nikt jej nie opuszczał. Jej okna spoglądały z góry na pustkowie.

Z owych okien wyglądał Ged, gdy spędzał samotnie dzień po dniu w swojej komnacie u szczytu wieży, otępiały, przybity i zziębnięty. W wieży było wciąż zimno mimo wielu dywanów, gobelinowych obić, bogatych okryć futrzanych i szerokich marmurowych kominków. Było to zimno przenikające do kości, do szpiku, zimno, którego nie można się było pozbyć. A i w sercu Geda zagnieździł się zimny wstyd i nie dawał się usunąć, gdy młodzieniec myślał wciąż o tym, jak zmierzył się ze swym wrogiem, poniósł porażkę i uciekł. W jego myślach zbierali się wszyscy Mistrzowie z Roke. z chmurnym Arcymagiem Gensherem pośrodku, byli też z nimi Nemmerle i Ogion, i nawet czarownica, która nauczyła Geda pierwszego zaklęcia: wszyscy wpatrywali się w niego, a on wiedział, że zawiódł ich zaufanie. Usprawiedliwiał się, mówiąc: „Gdybym wtedy nie uciekł, cień wziąłby mnie w posiadanie; miał już całą siłę Skiorha i część mojej, nie mogłem go więc pokonać: cień znał moje imię. Musiałem uciekać. Gebbeth czarnoksiężnik byłby straszną siłą wywołującą zło i zniszczenie. Musiałem uciekać”. Ale nikt z tych, którzy słuchali w jego myślach, nie odpowiadał. Ged Wpatrywał się w śnieg, rzadki i nieustanny, padający nad widoczną z okna pustą okolicą, i czuł, jak rośnie w nim ospałe zimno, aż zdawało mu się, że poza czymś w rodzaju znużenia nie pozostało w nim żadne uczucie.

Tak przeżył wiele dni, w poczuciu własnego nieszczęścia unikając ludzi. Kiedy wreszcie wyszedł ze swej komnaty i zjawił się na dole, był milczący i skrępowany. Piękność Pani Zamku przyprawiała go o zmieszanie, a w tym bogatym, zadbanym, uporządkowanym, dziwnym dworze czuł się z krwi i kości wiejskim pastuchem.

Zostawiano go w spokoju, kiedy chciał być sam, a kiedy nie mógł już znieść rozmyślań i wpatrywania się w padający śnieg, Serret spotykała się z nim często w jednej z półkolistych sal, obwieszonej gobelinami i oświetlonej ogniem z kominka, na niższym piętrze wieży, i tam rozmawiali. Nie było wesołości w Pani Zamku; nigdy nie śmiała się, choć często się uśmiechała; a jednak umiała sprawić niemalże jednym uśmiechem, że Ged pozbywał się skrępowania. W jej towarzystwie zaczynał zapominać o swej sztywności i swoje hańbie. Niebawem zaczęli spotykać się codziennie, aby długo, spokojnie i leniwie rozmawiać przy kominku albo pod oknem którejś z wysokich komnat wieży, z dala od służek, które zawsze dotrzymywały Serret towarzystwa.

Stary władca przebywał na ogół w swych własnych komnatach, wychodząc z nich tylko rano; spacerował wtedy tam i z powrotem po zaśnieżonych wewnętrznych podwórcach warownego zamku, jak stary czarownik, który spędził całą noc na przygotowywaniu uroków. Gdy wraz z Gedem i Serret jadł wieczerzę, siedział w milczeniu, ogarniając czasem swą młodą żonę zimnym, zawistnym spojrzeniem. Wtedy Ged współczuł jej. Była jak zamknięta w klatce biała łania, jak biały ptak o podciętych skrzydłach, Jak srebrny pierścień na palcu starca. Była jedną z kosztowności w skarbcu Bendereska. Gdy Pan Zamku ich opuszczał, Ged zostawał z nią, próbując dodać Serret otuchy w jej osamotnieniu, podobnie jak ona dodawała otuchy jemu.

— Co to za drogi kamień, od którego pochodzi nazwa waszego zamku? — spytał jej, gdy siedzieli rozmawiając nad opróżnionymi złotymi talerzami i pucharami w przepaścistej, oświetlonej blaskiem świec sali jadalnej.