— Zmień- swą postać! Zmień postać, to one! — krzyknęła przeraźliwie Serret, chwytając go za ramię i wskazując na wieżę, która sterczała za nimi w zmierzchu jak smukły, biały ząb. Z wąskich niby szczeliny okien przy podstawie wieży wypełzały ciemne stwory; trzepotały długimi skrzydłami, powoli machały nimi i zatoczywszy krąg nad murami nadlatywały w stronę Geda i Serret, którzy stali bezbronni na zboczu wzgórza. Rzężący szept, który słyszeli przedtem wewnątrz zamku, przybrał na sile, przeszedł w drganie i pojękiwanie ziemi pod ich stopami.
Gniew wytrysnął w sercu Geda, gorąca furia nienawiści do wszystkich tych okrutnych, trupich stworów, które wciąż oszukiwały go, chwytały w pułapki, dościgały.
— Zmień postać! — krzyknęła doń Serret i sama, jednym tchem wypowiadając zaklęcie, pomniejszyła się i przeobraziła w szarą mewę, po czym pofrunęła. Ale Ged pochylił się i zerwał źdźbło dzikiej trawy, które sterczało wyschnięte i kruche ze śniegu w miejscu, gdzie leżał martwy otak. Podniósł to źdźbło i gdy przemówił do niego głośno w Prawdziwej Mowie, wydłużyło się i zgrubiało; gdy skończył mówić, trzymał w dłoni wielką laskę — laskę czarnoksiężnika. Tym razem nie zapłonęła czerwono-jadowitym ogniem na całej swej długości, gdy czarne, trzepoczące się stwory z Dworu Terrenon rzuciły się na Geda, a on bił je laską po skrzydłach; rozjarzyła się jedynie białym ogniem magicznym, który nie parzy, lecz tylko przepędza mrok.
Stwory natarły ponownie: niezdarne bestie, wywodzące się z epok, kiedy nie było jeszcze ptaków, smoków ani ludzi, od dawna już zapomniane przez światło dzienne, lecz na powrót przywołane przez odwieczną, złośliwą, nieskłonną do zapominania moc kamienia. Stwory nękały Geda, rzucając się nań z góry. Czuł wokół siebie ich szpony machające jak kosy i mdlii go trupi odór. Zawzięcie parował ciosy i sam uderzał, odpierając stwory gorejącą laską, którą uczynił ze swego gniewu i ze źdźbła dzikiej trawy. I nagle wszystkie one wzbiły się w górę jak kruki odstraszone od padliny, zatoczyły koło i, trzepocząc w milczeniu skrzydłami, pomknęły w kierunku, w którym odleciała przeistoczona w mewę Serret. Ruchy ich olbrzymich skrzydeł wydawały się powolne, ale stwory leciały szybko; każde uderzenie skrzydeł popychało je daleko przez powietrze. Żadna mewa nie wytrzymałaby długo ucieczki przed tym potężnym pędem.
Szybko, jak to kiedyś uczynił na Roke, Ged przybrał postać wielkiego sokoła: nie krogulca, którym go nazwano, ale Sokoła Pielgrzyma latającego jak strzała, jak myśl. Pofrunął na pręgowanych, ostrych, mocnych skrzydłach, ścigając swych prześladowców. Ściemniło się, a pomiędzy chmurami świeciły coraz jaśniejsze gwiazdy. Ged dostrzegł przed sobą czarne, strzępiaste stado mknące w dół, ku jednemu punktowi ponad ziemią. Dalej za tą czarną chmarą leżało morze, blado rozjaśnione ostatnim szarym błyskiem dnia. Ged rzucił się prostym i chyżym sokolim lotem w stronę służących kamieniowi stworów, a one rozprysły się, gdy wpadł pomiędzy nie, jak krople wody rozpryskują się od rzuconego kamyka. Schwytały jednak już przedtem swą ofiarę. Krew była na dziobie jednego ze stworów, a białe pierze przylgnęło do szponów innego, i żadna mewa nie szybowała przed nimi ponad bladym morzem.
Stwory znów zamierzały zaatakować Geda, zbliżając się szybko i niezdarnie, z wyciągniętymi, rozdziawionymi dziobami z żelaza. Ged zatoczył ponad nimi koło, wydał z siebie wyzywający i wściekły krzyk sokoła, a potem pomknął w poprzek niskich plaż wyspy Osskil, ponad łamiącymi się o brzeg falami, nad pełne morze.
Stwory służące kamieniowi kołowały przez chwilę kracząc, po czym jeden za drugim, bijąc ociężale skrzydłami, zaczęły wracać ponad wrzosowiskami w głąb lądu. Stare Moce nie mogą przeprawiać się przez morze, każda z nich jest bowiem przywiązana do jakiejś wyspy, do określonego miejsca, jaskini, kamienia czy tryskającego źródła. Czarne zjawy poszybowały z powrotem do warownej wieży, gdzie Benderesk, Władca Terrenonu, może płakał widząc ich powrót, a może się śmiał. Ale Ged leciał dalej na skrzydłach sokoła i szalony jak sokół; leciał jak nie spadająca nigdy strzała, jak nie dająca się zapomnieć myśl, ponad Morzem Osskilskim na wschód, w zimowy wicher i w noc.
Ogion Milczący późno powrócił do Re Albi ze swych jesiennych wędrówek. Z upływem lat stał się jeszcze większym niż dotąd milczkiem i samotnikiem. Nowy Władca Gontu z miasta leżącego w dole nigdy nie wydostał z Ogiona ani słowa, choć wspiął się aż do samego Sokolego Gniazda, szukając pomocy maga w pewnej pirackiej wyprawie na Andrady. Ogion, który przemawiał do pająków tkających sieci i którego widywano, jak uprzejmie pozdrawiał drzewa, nie odezwał się ani słowem do Władcy Wyspy, który odszedł rozgoryczony. Zapewne i w sercu Ogiona tkwiła jakaś gorycz czy niepokój, spędził bowiem całe lato d jesień sam na szczycie góry i dopiero teraz, gdy zbliżał się Powrót Słońca, zjawił się znowu w swoim domostwie.
Nazajutrz rano po powrocie mag wstał późno i chcąc wypić kubek naparu z ziół, wyszedł, aby przynieść wody ze źródła, z którego sączyła się strużka po zboczu wzgórza o parę kroków od domu: Krawędzie małej sadzawki utworzonej przez bijące źródło były zamarznięte, a uschnięty mech między skałami poznaczyły kwiaty mrozu. Był już jasny dzień, ale słońce jeszcze przez godzinę nie miało oświetlać potężnej grani górskiej: cały zachodni Gont, od plaż morskich aż do szczytu, był bezsłoneczny, cichy Uwyraźnię widoczny w zimowym poranku. Gdy mag stał przy źródle, spoglądając w dal ponad obniżającymi się połaciami lądu, ponad portem i szarym morskim przestworzem — zatrzepotały nad nim skrzydła. Spojrzał w górę i uniósł nieco jedno ramię. Wielki sokół zniżył się z głośnym trzepotem skrzydeł i usiadł na przegubie Ogiona. Wczepił się weń jak ptak przyuczony do polowań, nie miał jednak na sobie żadnej zerwanej linki, żadnej obrączki ani dzwonka. Szpony wbiły się mocno w przegub Ogiona, pręgowane skrzydła drżały; okrągłe, złote oko było zmętniałe i dzikie.
— Przynosisz wieści czy sam jesteś wieścią? — spytał łagodnie sokoła Ogion. — Chodź ze mną… — Gdy mówił, sokół spoglądał na niego. Ogion milczał przez chwilę. — Zdaje się, że nadałem ci kiedyś imię — powiedział, a potem pomaszerował w kierunku domu i wszedł doń, -wciąż niosąc ptaka na przegubie. Postawił sokoła przy kominku, w cieple ognia, i podsunął mu wodę. Ptak nie chciał pić. Wtedy Ogion zaczął czynić zaklęcie, bardzo cicho, tkając pajęczynę magii bardziej dłońmi niż słowami. Gdy zaklęcie zostało w całości utkane, powiedział cicho: — Ged — nie patrząc na stojącego przy kominku sokoła. Czekał jakiś czas, potem obrócił się, powstał i podszedł do młodzieńca, który stał przed ogniem drżący i ze zmętniałymi oczyma.
Ged był ubrany w bogaty cudzoziemski strój z futra, jedwabiu i srebra, ale szaty były podarte i sztywne od morskiej soli, a on sam stał wycieńczony i zgarbiony! włosy spływały wokół jego pokrytej bliznami twarzy.
Ogion zdjął zabrudzony płaszcz książęcy z ramion Geda, zaprowadził go do alkowy, gdzie jego uczeń niegdyś sypiał, i zmusił młodzieńca, aby się tam położył na sienniku; zamruczał jeszcze usypiające zaklęcie i odszedł. Nie odezwał się ani słowem wiedząc, że Ged nie włada teraz ludzką mową.
Jako chłopiec Ogion myślał, jak wszyscy chłopcy, że bardzo przyjemną igraszką byłoby przybieranie za pomocą sztuki magicznej dowolnego kształtu, postaci człowieka czy zwierzęcia, drzewa lub chmury, i bawienie się w ten sposób w tysiąc różnych istnień. Lecz jako czarnoksiężnik poznał też cenę tej igraszki, cenę, jaką jest ryzyko utraty własnego ja, przegrania prawdziwego istnienia. Im dłużej człowiek pozostaje w cudzej postaci, tym większe jest ryzyko. Każdy uczeń czarownika uczy się opowieści o czarnoksiężniku Bordgerze z wyspy Way, który znajdował przyjemność w przybieraniu postaci niedźwiedzia i czynił to coraz częściej, póki niedźwiedź nie urósł w nim, a człowiek nie zanikł; Bordger stał się niedźwiedziem, zabił w lasach swego własnego synka, po czym schwytano go i uśmiercono. Nikt też nie wie, jak wiele delfinów pląsających w wodach Morza Najgłębszego było niegdyś ludźmi, mądrymi ludźmi, którzy zapomnieli swej mądrości i swojego imienia, radując się wiecznie niespokojnym morzem.