Выбрать главу

— Idźcie spać, biedacy — rzekł do swych milczących gospodarzy, złożył głowę na piaskowym klepisku i zasnął.

Spędził na bezimiennej wyspie trzy doby, gdyż pierwszego ranka, kiedy się obudził, miał obolałe wszystkie mięśnie, gorączkował i był chory. Cały ten dzień i noc przeleżał w chacie przy ogniu jak kłoda wyrzucona przez morze. Następnego dnia obudził się wciąż jeszcze zesztywniały i obolały, ale czuł się już lepiej. Włożył ponownie swoje sztywne od soli odzienie, nie było bowiem dosyć wody, aby je wyprać, i wyszedłszy na dwór w szary, wietrzny poranek, obejrzał sobie miejsce, do którego cień podstępnie go zwabił.

Była to skalista ławica piaskowa, mająca milę w -najszerszym miejscu i nieco ponad milę długa, obramowana ze wszystkich stron rafami i skałami. Brak na niej było drzew czy krzaków oraz wszelkich roślin poza pochyloną trawą morską. Chata stała we wgłębieniu wydm, a starzec i starucha mieszkali w niej sami pośród zupełnego pustkowia otwartego morza. Była zbudowana, czy raczej sklecona, z wyrzuconych przez fale grubych desek i konarów drzew. Woda pochodziła z małej słonawej studzienki obok chaty; pożywienie stanowiły ryby i mięczaki, świeże albo suszone, oraz wodorosty porastające skały. Postrzępione skóry w chacie, niewielki zapas kościanych igieł i haczyków na ryby oraz ścięgna służące do rozpalania ognia i jako linki do łowienia ryb nie pochodziły z kóz, jak zrazu pomyślał Ged, ale z cętkowanych fok; istotnie było to jedno z tych miejsc, do których udają się foki, aby w lecie dać podrosnąć swoim młodym. Nikt inny jednak do takich miejsc nie przybywa. Oboje starzy bali się Geda, nie dlatego, że brali go za ducha, ani że był czarnoksiężnikiem, ale tylko dlatego, że był człowiekiem. Zapomnieli już, że prócz nich istnieją na świecie inni ludzie.

Ponury lęk starca nie malał ani na chwilę. Gdy zdawało mu się, że Ged zbliża się na tyle blisko, aby mógł go dotknąć, odbiegał, kuśtykając i zerkając za siebie oczyma, które patrzały wilkiem spod gęstwy brudnych siwych włosów. Starucha z początku skomliła i chowała się pod stertę szmat za każdym poruszeniem Geda, gdy jednak leżał w ciemnej chacie, drzemiąc w gorączce, widział ją, jak siedzi w kucki i wpatruje się weń z dziwnym, otępiałym, tęsknym wyrazem twarzy; po chwili zaś przyniosła mu wody do picia. Gdy usiadł, aby wziąć od niej skorupę, przeraziła się i upuściła ją, rozlewając całą wodę,, a potem płakała i ocierała oczy swymi białawoszarymi, długimi włosami.

Teraz przyglądała się Gedowi, gdy pracował w dole na plaży: z wyrzuconego przez fale drewna i zniesionych na brzeg desek ze swojej łodzi formował nową łódź, posługując się nie wygładzonym kamiennym toporem starca i. zaklęciem związującym. Nie była to ani naprawa, ani budowanie łodzi, nie miał bowiem dostatecznej ilości odpowiedniego drewna i to, czego było brak, musiał uzupełniać czystą magią. Jednakże stara kobieta przyglądała się nie tyle jego czarodziejskiej pracy, ile jemu samemu, wciąż z tym samym tęsknym wyrazem twarzy. Po jakimś czasie odeszła i niebawem powróciła z podarunkiem: garścią małżów, które zebrała na skałach. Gdy mu je wręczyła, Ged zjadł małże, surowe i wilgotne od wody morskiej; i podziękował starej. Jakby ośmielona, poszła do chaty i wróciła znowu trzymając coś w dłoniach — zawiniątko zawiązane w gałganek. Bojaźliwie, wpatrując się stale w jego twarz, rozwinęła je i podniosła, aby mógł obejrzeć.

Była to sukienka małego dziecka, uszyta z jedwabnego brokatu, sztywna od drobnych pereł, poplamiona solą morską, pożółkła od upływu lat. Perły na staniczku wyszyte były we wzór znany Gedowi: w kształt podwójnej strzały Boskich Braci z Cesarstwa Kargad, uwieńczonej królewską koroną.

Stara kobieta, pokryta zmarszczkami, brudna, odziana w licho uszyty worek z foczej skóry, wskazała na jedwabną sukieneczkę i na siebie i uśmiechnęła się — słodkim, bezmyślnym uśmiechem niemowlęcia. Z jakiegoś schowka wszytego w spódniczkę sukienki wyjęła drobny przedmiot i podsunęła go Gedowi. Był to kawałek ciemnego metalu, zapewne odłamek pękniętej ozdoby, połówka złamanego pierścienia. Ged spojrzał na ten przedmiot, ale starucha wskazała gestem, żeby go wziął, i nie była zadowolona, dopóki tego nie zrobił; wtedy skinęła głową i uśmiechnęła się znowu: zrobiła mu prezent. Ale sukienkę zawinęła troskliwie w przetłuszczoną ochronną szmatę i powlokła się z powrotem do chaty, aby ukryć w niej swoje cacko.

Ged włożył złamany pierścień do kieszeni swojej tuniki niemal tak samo troskliwie, jego serce było bowiem pełne litości. Domyślał się teraz, że tych dwoje mogło być dziećmi któregoś z królewskich domów Cesarstwa Kargad; jakiś tyran lub uzurpator, który bał się przelać krew królewską, zesłał ich, aby jako rozbitkowie żyli lub umarli na tej nie naniesionej na mapy wysepce, daleko od brzegów Karego-At. On mógł być wtedy chłopcem ośmio albo dziesięcioletnim, ona — tłuściutkim niemowlęciem, maleńką księżniczką w sukience z jedwabiu i pereł; i tak żyli samotnie przez czterdzieści, pięćdziesiąt lat na skale pośród oceanu — książę i księżniczka Pustkowia.

Lecz przypuszczenia tego Ged nie mógł na razie potwierdzić, sprawdził je dopiero wtedy, gdy wiele lat później poszukiwanie Pierścienia Erreth-Akbego zawiodło go na Wyspy Kargadzkie d do Grobowców Atuanu.

Trzecią noc, którą Ged spędzał na wyspie, rozjaśnił spokojny, blady brzask. Był to dzień Powrotu Słońca, najkrótszy dzień roku. Mała łódź Geda, zbudowana z drewna i magii z obrzynków desek i z zaklęć, była gotowa. Próbował powiedzieć starym, że zabierze ich na dowolną wyspę, Gont, Spevy czy Torykle; mógłby ich nawet wysadzić na odludnym brzegu Karego-At, gdyby tego żądali, wody kargijskie nie były na tyle bezpieczne, aby mógł na nie zapuszczać mieszkaniec Archipelagu. Starzy nie cieli jednak opuścić swojej jałowej wyspy. Kobieta zdała się nie rozumieć, co Ged chce powiedzieć swymi gestami i łagodnymi słowami; starzec zrozumiał i odmówił. Cała jego pamięć o innych lądach i innych ludziach była wyniesionym z dzieciństwa koszmarem pełnym krwi, olbrzymów i wrzasku: Ged mógł dostrzec to w twarzy starca gdy ten nie przestawał potrząsać przecząco głową. Tak więc tego rana Ged napełnił wodą ze studzienki bukłak z foczej skóry i — jako że nie mógł podziękować starym za ogień i pożywienie, ani też nie miał prezentu, którym chciał się odwdzięczyć kobiecie — uczynił, co mógł: rzucił urok na to słone i zawodne źródło. Woda trysnęła poprzez piasek tak słodka i czysta, jak któreś z górskich źródeł na wyżynach wyspy Gont, i podobnie jak one pociekła nigdy nie wysychającym strumieniem. Z tej to przyczyny ów spłacheć piasku i skał znajduje się obecnie na mapach i ma swoją nazwę: żeglarze nazywają go Wyspą Źródlanej Wody. Ale chaty już nie ma, a sztormy wielu zim nie pozostawiły ani śladu po tych dwojgu, którzy dokonali tu swego żywota i umarli samotnie.

Oboje pozostali ukryci w chacie, jakby bali się przyglądać, gdy Ged odpływał swą łodzią z piaszczystego południowego krańca wyspy. Pozwolił, aby naturalny wiatr, wiejący równomiernie z północy, napełnił jego żagiel z wyczarowanego zaklęciem płótna, po czym pomknął naprzód po morzu.

Obecna morska pogoń Geda była czymś osobliwym, gdyż wiedział dobrze, że jest ścigającym, który nie wie ani tego, czym jest ścigana przezeń rzecz, ani tego, gdzie jej szukać na obszarze całego Światomorza. Musiał ją ścigać za pomocą domysłu, przeczucia, trafu, tak samo jak ona jego niegdyś ścigała. Byli nawzajem ślepi na swoje istnienia: Geda tak samo wywodziły w pole nieuchwytne cienie, jak cień bywał zbijany z tropu przez światło dzienne i przedmioty materialne. Jedną tylko miał Ged pewność: że był teraz rzeczywiście ścigającym, a nie ściganym. Podstępnie zwabiony przez cień na skały, Ged był przecież zdany na jego łaskę i niełaskę przez cały ten czas, gdy leżał półżywy na brzegu, a potem błądził w ciemności i burzy po wydmach; a jednak cień nie czekał na tę sposobność. Wywiódł go w pole i natychmiast uciekł, nie odważając się teraz z nim zmierzyć. Po tym Ged poznał, że Ogion miał rację: cień nie mógł wyssać zeń jego mocy, dopóki Ged zwracał się przeciw niemu. Musiał więc nadal przeciw niemu się zwracać, nadal go ścigać, chociaż ślady cienia na tych rozległych morzach już ostygły i Ged nie miał się czym kierować prócz pomyślnego trafu — naturalnego wiatru wiejącego na południe oraz mglistego domysłu czy wrażenia, że południe albo wschód są właściwymi kierunkami pogoni.