— Czarnoksiężniku, panie mój! Wybacz moją zuchwałość i uczyń nam zaszczyt, przyjmując od nas wszystko, cokolwiek przyda ci się w podróży — jadło, napitek, płótno żaglowe, liny — moja córka niesie właśnie do twej łodzi parę świeżo upieczonych kur — sądzę wszakże, że byłoby roztropnie, gdybyś ruszył stąd dalej w swoją drogę tak prędko, jak ci to będzie dogodne. Ludzie są przerażeni. Niedawno bowiem, przedwczoraj, widziano tu kogoś, kto szedł pieszo przez naszą skromną wysepkę z północy na południe, a nie widziano żadnej łodzi, która by przybyła z nim na pokładzie, ani też żadnej łodzi, która by z nim odpłynęła; nie dostrzeżono również, aby ten ktoś rzucał cień. Ci, którzy go widzieli, powiadają mi, że zdradzał pewne podobieństwo do ciebie, panie.
Na te słowa Ged z kolei skłonił głowę, odwrócił się i poszedł z powrotem na przystań wyspy Yemish, skąd wypłynął, nie oglądając się za siebie. Nie było warto straszyć mieszkańców wyspy albo czynić sobie wroga z ich czarownika. Wolał raczej spać znowu na morzu i zastanowić się nad nowiną, którą mu przekazał czarownik; gdyż dała mu ona wiele do myślenia.
Skończył się dzień i minęła noc; zimny deszcz szemrał ponad morzem przez wszystkie godziny mroku i szarego świtania. Łagodny wiatr północny wciąż niósł „Bystre Oko” naprzód. Po południu deszcz ustał, a mgła się rozwiała i co jakiś czas błyskało słońce; wreszcie pod koniec dnia Ged ujrzał po prawej w poprzek swego kursu niskie, błękitne wzgórza wielkiej wyspy, opromienione tym błędnym, zimowym światłem słonecznym. Dym z kominów snuł się sino nad łupkowymi dachami małych miasteczek tkwiących pomiędzy wzgórzami: przyjemny widok z niezmiernej jednostajności morza.
Za flotyllą łodzi rybackich Ged wpłynął do ich portu; idąc pod górę ulicami miasteczka w złotym zimowym wieczorze, znalazł oberżę pod nazwą „Harrekki”, gdzie rozpalony ogień, piwo i pieczone baranie żeberka rozgrzały mu ciało i duszę. Przy stołach oberży siedziało paru innych podróżnych, kupców ze Wschodnich Rubieży, obecni byli jednak w większości mieszkańcami miasteczka, przybyłymi tu dla dobrego piwa, nowin i rozmowy. Nie byli to nieokrzesani, nieśmiali ludzie, jak rybacy z Dłoni, ale prawdziwi mieszczanie, stateczni i raźni. Z pewnością poznali, że Ged jest czarnoksiężnikiem, ale nie padło na ten temat ani słowo — poza tym, że oberżysta, człowiek rozmowny, napomknął, iż to miasto, Ismay, ma szczęście posiadać na spółkę z innymi miasteczkami wyspy nieoceniony skarb w postaci utalentowanego czarnoksiężnika kształconego w Szkole na Roke, który otrzymał swą laskę od samego Arcymaga i który, choć akurat teraz nie ma go w mieście, mieszka w swym domu rodzinnym właśnie w mieście Ismay, nie żywiącym, jak z tego wynika, potrzeby goszczenia nikogo innego, kto praktykuje wysokie kunszty. — Jak to mówią, „dwie laski w jednym mieście muszą się wdać w bójkę”, prawda, panie? — zapytał oberżysta, uśmiechnięty i pogodny. W ten sposób Ged został powiadomiony, że jako najemny czarnoksiężnik, pragnący się utrzymać z czarów, nie jest tu pożądany. Tak więc odprawiono go już bez obsłonek z Vemish i uprzejmie z Ismay — i dziwił się temu, co mu niegdyś mówiono o życzliwym sposobie przyjmowania na Wschodnich Rubieżach. Ta wyspa nazywała się Iffish; tutaj urodził się jego przyjaciel Vetch. Nie wydawała się tak gościnnym miejscem, jak to Vetch twierdził.
A jednak naokoło siebie Ged widział w istocie dość życzliwe twarze. Rzecz była w tym, że ludzie owi czuli instynktownie to, co — jak wiedział — było prawdą: iż jest od nich oddzielony, odcięty, iż niesie w sobie zgubny los i dąży za mrocznym stworem. Był jak zimny wiatr wionący przez oświetloną ogniem izbę, jak czarny ptak przygnany burza z obcych lądów. Im wcześniej ruszy w dalszą drogę, zabierając ze sobą swoje złe przeznaczenie, tym lepiej dla tych ludzi.
— Poszukuję kogoś — powiedział oberżyście. — Pozostanę tu tylko na noc lub dwie. — Mówił posępnym tonem. Oberżysta, rzuciwszy okiem na wielką cisową laskę w kącie, nie powiedział już ani słowa, ale napełnił kufel Geda brązowym piwem, aż piana, przelała się przez brzeg.
Ged wiedział, że powinien, spędzić w Ismay tylko tę jedną noc. Nie był mile widziany ani tu, ani gdzie indziej.
Musiał udać się tam, dokąd wiodła jego droga. Ale zbrzydło mu już zimne, puste morze i cisza, w której nie odzywał się doń żaden głos. Powiedział sobie, że spędzi jeden dzień w Ismay i nazajutrz odpłynie. Zasnął późno; gdy się zbudził, padał lekki śnieg i Ged wałęsał się bezczynnie po zaułkach i bocznych drogach miasteczka, obserwując łudzi, którzy krzątali się przy swoich zajęciach. Przyglądał się otulonym w futrzane peleryny dzieciom, lepiącym bałwany i zamki ze śniegu; słuchał plotek opowiadanych z otwartych drzwi poprzez szerokość ulicy, oglądał przy pracy kowala brązownika z małym pomocnikiem, rumianym i spoconym, poruszającym długie miechy u paleniska do wytapiania; przez okna, o zmierzchu krótkiego dnia prześwietlone od wewnątrz przyćmionym czerwonawym złotem, widział kobiety przy krosnach, odwracające się na chwile, aby powiedzieć coś albo uśmiechnąć się do dziecka lub męża w cieple domowego wnętrza. Ged widział to wszystko z zewnątrz, odosobniony i sam; serce ciążyło mu bardzo, choć nie chciał przyznać się przed sobą samym, że mu smutno. Gdy zapadła noc, wciąż jeszcze kontynuował swą wędrówkę ulicami, nie kwapiąc się z powrotem do oberży. Usłyszał mężczyznę i dziewczynę rozmawiających ze sobą wesoło, gdy mijając go schodzili ulica w stronę miejskiego placu, i nagle odwrócił się: znał głos tego mężczyzny.
Pobiegł za nimi i dogonił parę; zbliżył się do nich z boku w późnym zmierzchu rozświetlonym tylko odległymi odblaskami latarni. Dziewczyna cofnęła się, ale mężczyzna wytrzeszczył nań oczy, po czym podrzucił gwałtownie laskę, którą niósł, trzymając ją pomiędzy sobą a Gedem jak zaporę mającą odwrócić groźbę albo działanie zła. To już było nieco więcej, niż Ged mógł znieść. Jego głos zadrżał lekko, gdy powiedział:
— Myślałem, że mnie poznasz, Vetch.
Nawet po tych stówach Yetch wahał się przez chwilę.
— Ależ poznaję cię — powiedział, opuścił laskę, uścisnął dłoń Geda i wziął go w objęcia — poznaję! Witaj, przyjacielu, witaj! W jakże przykry sposób cię powitałem, jak gdybyś był zbliżającym się z tyłu duchem — a tak czekałem na twoje przybycie, tak cię szukałem…
— Więc to ty jesteś czarnoksiężnikiem, którym się przechwalają w Ismay? Nie wiedziałem…
— Och, tak, jestem ich czarnoksiężnikiem; ale posłuchaj, pozwól mi powiedzieć, dlaczego cię nie poznałem, bracie. Może zbyt usilnie cię szukałem. Trzy dni temu — czy byłeś trzy dni temu tu, na wyspie Iffish?
— Przypłynąłem wczoraj.
— Trzy dni temu na ulicy w Quor, wiosce leżącej tam wyżej, w górach, ujrzałem ciebie. To znaczy, ujrzałem twój wizerunek czy też coś, co ciebie naśladowało, albo może po prostu człowieka, który jest do ciebie podobny. Szedł przede mną wychodząc z miasteczka i zniknął za zakrętem drogi właśnie w chwili, gdy go ujrzałem. Zawołałem i nie otrzymałem odpowiedzi, poszedłem za nim. i nikogo nie znalazłem; nie było żadnych śladów, ale ziemia była zmarznięta. Było to podejrzane, toteż teraz, widząc, że wyłaniasz się z ciemności w taki sposób, myślałem, że to znowu jakieś przywidzenie. Przepraszam cię, Ged. — Wymówił prawdziwe imię Geda cicho, tak aby nie usłyszała tego dziewczyna, która stała wyczekując w pewnym oddaleniu za nim.
Ged także odezwał się półgłosem, aby użyć prawdziwego imienia przyjaciela: