– Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
Dirk popatrzył na Sarę z niepokojem.
– Mam nadzieję, że nie wystąpią u was żadne objawy choroby.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła. – Po dłuższym czasie minimalna dawka toksyny nie jest niebezpieczna.
Dirk odsunął pusty talerz po spaghetti i z zadowoleniem pomasował pełny brzuch.
– Doskonałe.
– Zawsze tu jadamy – powiedziała Sarah i złapała rachunek, zanim on zdążył go wziąć.
Uśmiechnął się do niej.
– Muszę się zrewanżować.
– Jedziemy na kilka dni do laboratorium badawczego w Spokane, ale po powrocie chętnie się z tobą spotkam -odparła Sarah, celowo pomijając Sandy.
Dirk uśmiechnął się.
– Nie będę mógł się doczekać – powiedział.
6
Podwozie odrzutowca Gulfstream V wysunęło się z kadłuba i dziób smukłego samolotu znalazł się w jednej linii z pasem startowym. Skrzydła cięły wilgotne powietrze jak skalpele. Luksusowa maszyna dla biznesmenów z dziewiętnastoma miejscami pasażerskimi opadała z nieba, dopóki koła nie dotknęły płyty tokijskiego lotniska. Rozległ się pisk i spod opon poszedł dym. Pilot podkołował do terminalu dla biznesmenów w nowoczesnym międzynarodowym porcie lotniczym Narita i wyłączył gwiżdżące turbiny. Obsługa naziemna zablokowała koła odrzutowca, do samolotu podjechał lśniący czarny lincoln i zatrzymał się przy schodkach dla pasażerów.
Chris Gavin zmrużył oczy w jasnym słońcu, zszedł po stopniach na dół i wsiadł do czekającej limuzyny. Towarzyszyła mu grupka asystentów i wiceprezesów. Gavin był szefem SemCon Industries, największego światowego producenta półprzewodników. Firmę odziedziczył po ojcu wizjonerze. Lubił afiszować się bogactwem i nie miał żadnych zahamowań. Wzbudzał powszechną niechęć, bo zamknął dochodowe fabryki w kraju, pozbawiając pracy tysiące robotników, i przeniósł produkcję do tańszych zakładów za oceanem. Będą większe zyski, obiecał udziałowcom.
Kierowca limuzyny wyjechał z lotniska na autostradę Higashi Kanto, a po dwudziestu minutach skręcił na południe do przemysłowej dzielnicy dużego portowego miasta Chiba na wschodnim brzegu Zatoki Tokijskiej. Minął kilka wielkich fabryk i zatrzymał się przed szklanym budynkiem z widokiem na zatokę. Nowoczesny trzypiętrowy gmach ze złocistymi szybami wyglądał bardziej na biurowiec dyrekcji niż na zakład produkcyjny, którym był. Na dachu widniał wielki niebieski neon z napisem SEMCON, widoczny z odległości wielu kilometrów. Tłum pracowników w jasnoniebieskich fartuchach laboratoryjnych czekał niecierpliwie na przyjazd szefa, który miał dokonać oficjalnego otwarcia fabryki.
Gavin wysiadł z limuzyny i uśmiechnąwszy się szeroko, pomachał do załogi i reporterów. Rozległy się brawa, błysnęły flesze. Po długich mowach powitalnych burmistrza Chiby i dyrektora nowej wytwórni Gavin skierował do personelu kilka gładkich słów podziękowania i zachęty. Potem uniósł karykaturalnie wielkie nożyce i przeciął szeroką wstęgę w wejściu do zakładu. Gdy tłum zaczął klaskać, z głębi budynku dobiegł przytłumiony huk. Część zebranych wzięła go za odgłos fajerwerków, ale po chwili budowlą zatrzęsło kilka głośniejszych wybuchów i zdezorientowani pracownicy wstrzymali oddech.
W fabryce krzemowych chipów eksplodował ładunek wybuchowy z zapalnikiem czasowym. Był przymocowany do zbiornika z gazowym silanem, łatwo palną substancj ą używaną do otrzymywania kryształów krzemu. Zbiornik rozerwał się jak torpeda i jego metalowe fragmenty trafiły w inne pobliskie zbiorniki z silanem i tlenem. Po serii eksplozji w budynku powstała wielka kula ognia. Od wysokiej temperatury stopiły się szyby w oknach i na zewnątrz buchnęło gorące powietrze. Na oszołomiony tłum posypało się szkło i różne szczątki.
Kiedy cały budynek stanął w ogniu, spanikowani pracownicy rzucili się do ucieczki. Gavin wciąż stał z wielkimi nożycami w rękach i zaszokowaną miną. Nagle ostry ból przeszył mu szyję. Odruchowo uniósł rękę i wyczuł pod palcami metalową kolczastą kulkę wielkości śrutu. Gdy ją wyciągał, obok niego przebiegła z wrzaskiem kobieta z wielkim odłamkiem szkła w ramieniu. Dwaj przerażeni asystenci chwycili Gavina i poprowadzili do limuzyny, zasłaniając go przed wścibskim reporterem, który chciał sfotografować potentata na tle jego płonącej fabryki.
Pod Gavinem ugięły się nogi. Odwrócił się do jednego z asystentów, chcąc coś powiedzieć, ale nie miał siły mówić. Kiedy otworzyli przed nim drzwi samochodu, runął na podłogę lincolna. Asystent odwrócił go na plecy i zobaczył, że jego szef nie oddycha. Limuzyna ruszyła z piskiem opon do najbliższego szpitala. Pospieszna reanimacja w czasie jazdy nic nie dała. Gavin nie żył.
Niewiele osób zwróciło uwagę na łysego ciemnookiego mężczyznę z obwisłymi wąsami, który stał blisko mównicy. W niebieskim fartuchu laboratoryjnym wyglądał jak inni pracownicy SemConu. Jeszcze mniej osób zauważyło, że trzymał plastikowy kubek, z którego wystawała dziwna bambusowa rurka.
W zamieszaniu wywołanym eksplozjami nikt nie dostrzegł, że mężczyzna wyciągnął rurkę z kubka, włożył do ust i wystrzelił zatruty pocisk w szefa międzynarodowej korporacji.
Zamachowiec przeszedł przez tłum i wydostał się na ulicę, gdzie wrzucił kubek i fartuch do śmietnika. Wsiadł na rower, przepuścił wóz strażacki pędzący na sygnale w kierunku płonącego budynku, a potem, nie oglądając się za siebie, popedałował spokojnie w dal.
W głowie Dahlgrena brzmiał dzwonek, jakby przez odległy przejazd kolejowy pędził pociąg. Nadzieja, że to sen, prysła, kiedy rozpoznał dźwięk telefonu na nocnym stoliku. Sięgnął po słuchawkę.
– Halo – wymamrotał, ziewając.
– Jeszcze kimasz, Jack? – roześmiał się Dirk.
– Tak, dzięki za budzenie – odrzekł sennie Dahlgren.
– Myślałem, że kasjerki nie lubią późno chodzić spać.
– Ta lubi. Wódkę też lubi. Chyba dinozaur narobił mi w nocy do ust – czknął Dahlgren.
– Przykro mi to słyszeć. Wybieram się do Portland rozprostować nogi i obejrzeć pokaz starych samochodów. Przyłączysz się?
– Nie, dzięki. Mam popływać z kasjerką na kajaku. O ile uda mi się wstać.
– W porządku. Przyślę ci martini na rozruch.
– Przyjąłem. Bez odbioru – skrzywił się Dahlgren.
Dirk wyjechał z Seattle na autostradę międzystanową numer 5. Prowadząc dżipa, podziwiał widoki zalesionej zachodniej części stanu Waszyngton. Czuł się odprężony, pozwalał myślom wędrować swobodnie wśród krajobrazu. Jechał w dobrym tempie, postanowił więc skręcić na zachód do wybrzeża Pacyfiku. Dotarł boczną drogą do zatoki Willapa, potem znów skierował się na południe. Wkrótce zobaczył szerokie ujście rzeki Kolumbia, gdzie w 1805 roku dotarła pierwsza amerykańska transkontynentalna wyprawa badawcza Lewisa i Clarka.
Przekroczył rzekę sześciokilometrowym mostem Astoria-Megler i znalazł się w historycznym porcie rybackim w Astorii. Kiedy zatrzymał się na czerwonym świetle przy zjeździe z mostu, jego uwagę zwrócił drogowskaz. Białe litery na zielonym tle informowały: WARRENTON 13 KILOMETRÓW. Strzałka była zwrócona na zachód. Dirk skręcił w prawo, oddalił się od Portland i szybko pokonał trzynaście kilometrów do Warrenton.
Miasteczko na północno-zachodnim krańcu Oregonu, zbudowane przed laty na bagnach jako port dla łodzi rybackich i sportowych, miało około czterystu mieszkańców. Po kilku minutach Dirk znalazł na głównej ulicy to, czego szukał. Zaparkował dżipa obok białego samochodu władz hrabstwa Clatsop i skierował się do biblioteki miejskiej.
Biblioteka była niewielka, w powietrzu unosił się zapach starych książek i kurzu. Dirk podszedł do dużego metalowego biurka, za którym siedziała mniej więcej pięćdziesięcioletnia blondynka w okularach. Na bluzce miała plastikową plakietkę z imieniem MARGARET.