– Dzień dobry, Margaret – powiedział z uśmiechem. – Ma pani może jakieś roczniki lokalnych gazet z lat czterdziestych?
Bibliotekarka odwzajemniła uśmiech.
– Mam roczniki „Warrenton News", którą przestali wydawać w 1964. Wszystkie, począwszy od lat trzydziestych. Tędy proszę.
Podeszła do szafki w kącie biblioteki, wyciągnęła kilka szuflad i w końcu znalazła numery z lat czterdziestych.
– Czego dokładnie pan szuka? – spytała.
– Interesuje mnie artykuł o miejscowej rodzinie, która w czterdziestym drugim zmarła z powodu zatrucia.
– To byłby Leigh Hunt – wykrzyknęła Margaret, zadowolona, że wie, o kogo chodzi. – Przyjaźnił się z moim ojcem. To był szok. Zobaczmy… To się stało chyba w lecie. – Zaczęła przerzucać gazety. – Znał pan tę rodzinę? – spytała, nie podnosząc wzroku.
– Nie, po prostu historia to moje hobby i interesuje mnie tajemnica ich śmierci.
– Mam. – Bibliotekarka wyciągnęła numer z niedzieli dwudziestego pierwszego czerwca 1942 roku. Dziennik zawierał głównie informacje o pogodzie, o przypływach i odpływach morza i o połowach łososia. Było też kilka lokalnych wiadomości i ogłoszeń. Margaret rozpostarła gazetę na szafce, żeby Dirk mógł przeczytać artykuł.
CZTERY OFIARY NA PLAŻY DELAURA
W sobotę dwudziestego czerwca na plaży DeLaura znaleziono zwłoki czterech mieszkańców naszego miasta: Leigh Hunta, jego dwóch synów – trzynastoletniego Tada i jedenastoletniego Toma – oraz ich kuzyna, znanego jako Skip. Według Marie Hunt, jej mąż i chłopcy wybrali się po południu na połów skorupiaków i nie wrócili na kolację. Ciała znalazł szeryf okręgowy Kit Edwards. Na zwłokach nie było śladów walki ani żadnych obrażeń.
Władze podejrzewają zaczadzenie lub zatrucie cyjankiem, którego Hunt używał w dużych ilościach w swoim zakładzie garbarskim do barwienia skóry.
Prawdopodobnie Leigh Hunt i chłopcy wchłonęli dużą dawkę trucizny, wskutek czego zmarli, gdy byli na plaży. Pogrzeb odbędzie się po zbadaniu zwłok przez koronera okręgowego.
– Podano, co ustalił koroner? – zapytał Dirk.
Margaret przejrzała następny tuzin egzemplarzy „News" i znalazła krótki artykuł. Przeczytała głośno, że biuro koronera potwierdziło podejrzenia o przypadkowym wchłonięciu cyjanku.
– Mój ojciec nigdy w to nie wierzył – dodała ku zaskoczeniu Dirka.
– Dziwne, że po wchłonięciu oparów w zakładzie Hunta zmarli dopiero na plaży – przyznał.
– Mój ojciec też tak uważał – odrzekła Margaret. – Mówił, że władze nie wzięły pod uwagę tego, co się stało z ptakami.
– Z ptakami?
– Tak. Wokół Hunta i chłopców znaleziono około stu martwych mew. Niedaleko była baza wojskowa Fort Stevens. Ojciec zawsze podejrzewał, że prowadzono tam jakieś eksperymenty niebezpieczne dla życia. Pewnie teraz nie da się tego stwierdzić.
– Niektóre zagadki z czasów wojny trudno jest rozwiązać – odparł Dirk. – Dzięki za pomoc, Margaret.
Wrócił do dżipa, przejechał przez miasteczko, skręcił na południe w nadmorską szosę, a kawałek dalej w boczną drogę do plaży DeLaura. Za otwartą bramą z tablicą PARK STANOWY FORT STEVENS droga zwężała się wśród gęstych zarośli. Dirk zredukował bieg i dotarł przez wyboiste wzgórze do opuszczonego stanowiska artyleryjskiego nad oceanem. Podczas wojny secesyjnej bateria Russell strzegła ujścia Kolumbii, a w czasie II wojny światowej wyposażono ją w wielkie działa dalekiego zasięgu. Ze wzgórza roztaczał się widok na ujście rzeki i plażę DeLaura, o tej porze prawie opustoszałą. Dirk kilka razy odetchnął głęboko świeżym morskim powietrzem i ruszył z powrotem. W pewnym momencie musiał niemal zjechać w zarośla, żeby przepuścić czarnego cadillaca nadjeżdżającego z przeciwka. Pół kilometra dalej zatrzymał się przy dużej tablicy pamiątkowej na poboczu. Na szarej granitowej płycie wyryto okręt podwodny, a pod nim widniał napis:
W TYM MIEJSCU 21 CZERWCA 1942 ROKU EKSPLODOWAŁ JEDEN Z SIEDEMNASTU 140-MILIMETROWYCH POCISKÓW WYSTRZELONYCH Z JAPOŃSKIEGO OKRĘTU PODWODNEGO 1-25 W STANOWISKO OBRONY PORTU NA RZECE KOLUMBIA. BYŁ TO JEDYNY WYPADEK OSTRZELANIA BAZY WOJSKOWEJ NA KONTYNENCIE
PÓŁNOCNOAMERYKAŃSKIM PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ I PIERWSZY OD WOJNY 1812 ROKU.
Dirk przeczytał napis, a potem przez dłuższą chwilę przyglądał się wyrytemu w granicie okrętowi podwodnemu. Wreszcie odwrócił się i odszedł. Nagle coś go zaintrygowało. Ponownie spojrzał na datę na tablicy. Dwudziesty pierwszy czerwca. Dzień po tym, jak na plaży znaleziono zwłoki Hunta i chłopców.
Sięgnął do schowka na tablicy rozdzielczej po telefon komórkowy. Oparł się o maskę dżipa i wybrał numer. Po czterech sygnałach w słuchawce zadudnił wesoły bas Juliena Perlmuttera:
– Perlmutter, słucham.
– Tu Dirk. Jak się miewa mój ulubiony historyk morski?
– Dirk, mój chłopcze, miło, że się odezwałeś! Właśnie delektuję się marynowanym mango, które twój ojciec przysłał mi z Filipin. Jak ci się podoba Wielka Biała Północ?
– Skończyliśmy badania na Aleutach i jestem już z powrotem na naszym północnym zachodzie. Aleuty są piękne, ale trochę tam za zimno jak na mój gust.
– Mogę to sobie wyobrazić! – zagrzmiał Perlmutter. – Co cię interesuje, Dirk?
– Druga wojna światowa, a konkretnie japońskie okręty podwodne, ich ataki na kontynent amerykański i wszelkie nietypowe uzbrojenie w ich arsenałach.
– Cesarska flota podwodna? Pamiętam, że przeprowadzili kilka całkiem nieszkodliwych ataków na Zachodnie Wybrzeże, ale już od dawna nie zaglądałem do moich materiałów o działaniach wojennych Japończyków. Będę musiał trochę powęszyć.
– Dzięki, Julien. I jeszcze jedno. Daj mi znać, gdybyś trafił na jakieś wzmianki o użyciu cyjanku jako broni.
– Cyjanku, mówisz. To byłaby paskudna sprawa, co? – zapytał retorycznie Perlmutter, nim się wyłączył.
St. Julien Perlmutter popatrzył na ogromną kolekcję rzadkich książek i manuskryptów o tematyce morskiej, które zgromadził w swoim domu w Georgetown, gdzie kiedyś mieściła się wozownia. Potrzebował tylko kilku sekund, żeby zlokalizować materiały, które były mu potrzebne. Perlmutter, niebieskooki olbrzym z bujną siwą brodą i wydatnym brzuchem, przypominał przerośniętego Świętego Mikołaja. Był znanym smakoszem i jednym z czołowych historyków morskich, w dużej mierze dzięki swojej niezrównanej bibliotece.
Ubrany w jedwabną piżamę i szlafrok, przeszedł po grubym perskim dywanie i stanął przed mahoniową szafą z książkami. Przyjrzał się kilku tytułom, potem wyjął jeden tom i dwa grube skoroszyty. Zadowolony, że znalazł to, czego szukał, wrócił na czerwony skórzany fotel, gdzie kusił go półmisek trufli i dzbanek gorącej herbaty.
Dirk dojechał do Portland. Bez trudu znalazł aukcję zabytkowych samochodów, która odbywała się na rozległym trawiastym terenie na obrzeżach miasta. Między rzędami lśniących aut, głównie z lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kręciła się masa ludzi. Dirk krążył chwilę wśród pojazdów, podziwiając odrestaurowane nadwozia i mechanizmy, po czym skierował się do wielkiego białego namiotu.
Prowadzący aukcję wykrzykiwał oferowane ceny z szybkością karabinu maszynowego. Dirk usiadł z boku i obserwował z rozbawieniem, jak mężczyźni w smokingach z lat siedemdziesiątych i tanich kowbojskich kapeluszach bezskutecznie próbują wywołać podniecenie i podnieść cenę każdego samochodu. Po kilku corvettach i jednym thunderbirdzie przyszła kolej na chryslera 300-D z roku 1958. Duży samochód miał oryginalny turkusowy kolor, mnóstwo chromu i dwa pionowe skrzydła z tyłu, sterczące jak płetwy grzbietowe rekina. Na widok tego dzieła sztuki ze stali i szkła Dirk poczuł przyspieszone bicie serca.