Выбрать главу

Szybko pokonała trzy kilometry do obozu i wkrótce dostrzegła trzy jaskrawoczerwone namioty. Kiedy dotarła do celu, krępy brodaty mężczyzna we flanelowej koszuli i znoszonej czapce baseballowej Seattle Mariners grzebał w dużej chłodziarce.

– Sandy i ja właśnie planujemy lunch – powiedział z uśmiechem Irv Fowler. Dobiegał pięćdziesiątki, ale wyglądał i zachowywał się, jakby miał dziesięć lat mniej.

Z pobliskiego namiotu wypełzła drobna ruda kobieta z garnkiem i chochlą. Sandy Johnson uśmiechnęła się szeroko i przewróciła oczami.

– Irv zawsze planuje lunch.

– Jak wam minął ranek? – spytała Sarah.

– Sprawdziliśmy dużą kolonię lwów morskich na wschodnim brzegu. Wszystkie wyglądają zdrowo. Znalazłem jednego martwego, ale podejrzewam, że zdechł ze starości. Pobrałem próbkę tkanki do analizy, żeby się upewnić.

Fowler otworzył zawór kuchenki turystycznej. Zapalił syczący propan i z palnika wystrzeliły niebieskie płomienie. Sarah popatrzyła na zielony krajobraz dookoła.

– To się zgadza z moimi obserwacjami. Lwy morskie na Yunasce nie wyglądają na chore.

– Dziś po południu możemy sprawdzić kolonię na zachodnim wybrzeżu. Samolot przyleci dopiero jutro rano.

– To kawał drogi. Ale możemy się zatrzymać na pogawędkę w stacji Straży Przybrzeżnej. Nasz pilot mówił, że o tej porze roku ktoś tam jest.

– Na razie zapraszam na specjalność zakładu. – Fowler postawił na kuchence wielki garnek.

– Tylko nie to ostre… – zaczęła Sandy.

– Właśnie to – przerwał jej z szerokim uśmiechem i przełożył brązową zawartość dużej puszki do podgrzanego garnka. – Cajun chili dujour.

– Jak mówią w Nowym Orleanie, laissez le bon temps rouler – roześmiała się Sarah.

Ed Stimson wpatrywał się w monitor radaru meteorologicznego. W górnej części ekranu dostrzegł białe chmury. Umiarkowany front burzowy jakieś dwieście mil morskich na południowy zachód. Na Yunasce będzie kilka deszczowych dni, pomyślał Stimson. Usłyszał stukanie nad głową. Barnes wciąż walczył z wiatromierzem na blaszanym dachu.

Z głośnika radiowego w rogu pomieszczenia dobiegły odgłosy rozmów. Kapitanowie pobliskich kutrów rybackich wymieniali uwagi o pogodzie. Ot, zwykłe pogawędki bez znaczenia. Ale w pewnej chwili zagłuszył je dziwny niski dźwięk. Rezonans dochodził z zewnątrz. Radio na moment zamilkło i wtedy dotarł do Stimsona odgłos podobny do huku odrzutowca. Trwał kilka sekund, przycichł i zakończył się głośnym trzaskiem.

Stimson, uznawszy, że to mógł być grzmot, ustawił skalę monitora radaru na zasięg dwudziestu mil morskich. Ale ekran pokazywał tylko chmury, żadnych błyskawic. Pewnie jakieś sztuczki Sił Powietrznych, uznał.

Nagle usłyszał przeraźliwe wycie psa na dworze.

– Co jest, Max? – zawołał i otworzył drzwi baraku.

Pies spojrzał na swojego pana, ale nie przestawał wyć i cały się trząsł. Miał szkliste, niewidzące ślepia, z pyska ciekła mu gęsta biała piana. Zachwiał się kilka razy i przewrócił.

– Mike! – krzyknął Stimson do swojego partnera. – Chodź tu szybko!

Barnes już schodził z dachu, ale z trudem znajdował stopami szczeble drabinki. Nie trafił nogą na ostatni i spadłby, gdyby się mocno nie przytrzymał.

– Mikę, przed chwilą pies… Nic ci nie jest? – Stimson podbiegł do kolegi.

Barnes ledwo mógł oddychać i miał oczy tak szkliste jak Max. Stimson otoczył go ramieniem, zaciągnął do baraku i posadził na krześle. Barnes pochylił się do przodu i gwałtownie zwymiotował.

– Coś jest w powietrzu – wyszeptał ochryple.

Ledwie skończył mówić, przewrócił oczami i spadł martwy z krzesła.

Stimson poczuł, że pokój wiruje mu w oczach. Nagle zabrakło mu tchu. Zatoczył się w kierunku radia, żeby wezwać pomoc, ale nie miał siły poruszyć wargami. Czuł w środku żar, jakby ogień wypalał mu wnętrzności. Nie żył, zanim runął na podłogę.

Trójka naukowców z Centrum Zwalczania Chorób kończyła właśnie lunch, gdy uderzyła niewidzialna fala śmierci. Sarah pierwsza zauważyła, że coś jest nie tak. Dwa przelatujące ptaki zahamowały nagle w powietrzu, jakby zatrzymała je niewidoczna ściana, i spadły na ziemię. Sandy złapała się za brzuch i zgięła wpół.

– Daj spokój, moje chili nie było takie złe – zażartował Fowler, ale po chwili dostał mdłości i zawrotów głowy.

Sarah próbowała dojść do chłodziarki, żeby wyjąć butelkę wody. Zatrzymała się w pół drogi, bo poczuła gorąco w nogach i zaczęły jej drżeć uda.

– Co się dzieje? – wysapał Fowler. Usiłował pomóc Sandy, ale przewrócił się.

Sarze wydawało się, że czas zwolnił. Miała przytępione zmysły. Straciła władzę w nogach i osunęła się na ziemię. Czuła ucisk w płucach. Każdy oddech sprawiał jej ból. Leżała na plecach i patrzyła jak przez mgłę na szare niebo.

Traciła przytomność. Nagle na tle szarości pojawiła się niewyraźna postać. Sarah widziała tylko ciemne włosy i kontury twarzy. I oczy, wielkie, przerażające oczy ze szkła. Ale za soczewkami była druga para oczu. Przyglądały jej się z troską. Zielone, opalizujące. Potem wszystko poczerniało.

2

Sarah z trudem uniosła powieki. Zobaczyła nad sobą szare sklepienie, płaskie i bezchmurne. Gdy odzyskała ostrość widzenia, uświadomiła sobie, że nie patrzy w niebo, lecz na sufit. Leżała na miękkim łóżku z grubą poduszką pod głową. Na twarzy miała maskę tlenową. Zdjęła ją i rozejrzała się ostrożnie. Była w małym, skromnie urządzonym pokoju. W rogu stało niewielkie biurko, nad nim wisiał imponujący obraz starego liniowca. Obok zauważyła małą umywalkę. Jej łóżko było przymocowane do ściany, otwarte drzwi na korytarz miały wysoki próg. Cały pokój zdawał się kołysać. Nie wiedziała, czy to złudzenie wywołane silnym pulsowaniem w skroniach.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Spojrzała na drzwi. W progu stał wysoki, barczysty mężczyzna i uśmiechał się do niej szeroko. Wyglądał na trzydzieści parę lat, ale poruszał się z pewnością siebie starszego, doświadczonego człowieka. Mocna opalenizna wskazywała, że spędza dużo czasu na powietrzu. Miał czarne falujące włosy, wyrazistą twarz i bystre zielone oczy człowieka, któremu można zaufać. Sarah przypomniała sobie, że widziała te oczy, zanim straciła przytomność.

– Witaj, Śpiąca Królewno – powiedział ciepłym, głębokim głosem.

– Pan… jest… tym mężczyzną… z obozu – wymamrotała Sarah.

– Tak. Przepraszam, że nie przedstawiłem się na wyspie, Saro. Nazywam się Dirk Pitt. – Nie dodał "junior", choć nosił to samo imię i nazwisko co ojciec.

– Wie pan, kim jestem? – spytała zaskoczona.

– Bystry naukowiec imieniem Irv – odrzekł z uśmiechem Dirk – opowiedział mi trochę o tobie i o waszych badaniach na Yunasce. Myśli, że otruł was swoim chili.

– Irv i Sandy! Co z nimi?

– Wszystko w porządku. Zdrzemnęli się, tak jak ty, ale nic im nie jest. Odpoczywają w głębi korytarza. – Wskazał kciukiem za siebie. Dostrzegł strach w oczach Sary i ścisnął ją uspokajająco za rękę. – Nie ma powodu do obaw. Jesteście na pokładzie statku Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych „Deep Endeavor". Wracaliśmy z badań w Basenie Aleuckim, kiedy odebraliśmy sygnał SOS ze stacji meteorologicznej Straży Przybrzeżnej na Yunasce. Poleciałem tam helikopterem, który mamy na pokładzie, i w drodze powrotnej zobaczyłem wasz obóz. Urządziłem wam powietrzne zwiedzanie wyspy na koszt naszej firmy, ale przespaliście całą wycieczkę- dodał z udawanym rozczarowaniem.

– Przepraszam – mruknęła Sarah. – Chyba jestem panu winna podziękowania, panie Pitt.