Pomysł Pitta był genialny w swojej prostocie. Wykalkulował, że skoro nie można przeszkodzić w odpaleniu zenita, trzeba przynajmniej spróbować zmienić jego trasę. Gdyby platforma się przechyliła, rakieta wystartowałaby pod niewłaściwym kątem. Podczas krótkiego lotu system sterowania nie zdążyłby skorygować kursu i zenit chybiłby o mile. Nie było wątpliwości, że piętą achillesową „Odyssey" podczas wystrzeliwania rakiety są tylne podpory kolumnowe. Kiedy zenit stał pionowo na tylnym krańcu platformy, „Odyssey" musiała utrzymywać równowagę, żeby zniwelować niejednakowe obciążenie całej konstrukcji. Stabilność zapewniał aktywny system trymowania wykorzystujący zbiorniki balastowe w kolumnach i pływakach, obsługiwane przez sześć dużych pomp. Zalanie tylnych podpór mogło przechylić platformę. Pitt musiał wyprzedzić działanie pomp trymujących.
Wbijał sondę w kolumnę raz za razem. Uderzenia miotały nim po kokpicie. Przy każdej kolizji kolejne urządzenia elektroniczne wypadały z uchwytów. Po kilku zderzeniach z kolumną dziób pojazdu głębinowego został zmiażdżony i do środka zaczęła się dostawać woda. Ale Pitt nie zwracał na to wszystko uwagi. Własne bezpieczeństwo i stan „Badgera" były jego najmniejszym zmartwieniem. Atakował kolumnę jak zażarty moskit, tyle że ukłucia nie powodowały wypływu krwi, lecz napływ wody.
Kiedy przedziurawił prawą podporę w kilkunastu miejscach, obrócił przeciekający pojazd i popłynął w kierunku lewej kolumny. Zerknął na zegarek i zobaczył, że do startu rakiety zostały niecałe dwie minuty. Wbił rurę sondy w kolumnę, jeszcze bardziej uszkadzając dziób „Badgera". Z nogami w wodzie spokojnie wycofał pojazd, żeby znów dać całą naprzód. Gdy ruszył do następnego ataku, zastanowił się, czy jego akcja to nie daremna walka podwodnego Don Kiszota z wiatrakiem.
Nie wiedział, że pierwsze uderzenie w prawą podporę uruchomiło jedną z pomp trymujących. Kiedy przybyło dziur i wody, stopniowo włączyły się wszystkie pompy. Ulokowano je w podstawach kolumn, które były już około dwunastu metrów pod powierzchnią morza. Automatyczny system trymowania bez trudu utrzymywał oba pływaki na tym samym poziomie, ale miał ograniczone możliwości zapewnienia równowagi między dziobem a rufą platformy. Poziom wody w tylnych podporach kolumnowych szybko się podnosił i wkrótce pompy przestały nadążać. Tonąca rufa „Odyssey" stała się problemem dla automatycznego systemu stabilizacji. W normalnych okolicznościach system trymowania skompensowałby przechył wzdłużny przez zalanie przednich zbiorników balastowych i obniżenie całej platformy. Ale „Odyssey" była na pozycji wystrzelenia rakiety i już została zanurzona do głębokości startowej. Komputer wiedział, że opuszczenie platformy jeszcze niżej grozi zniszczeniem wystającego w dół deflektora ciągu. W ciągu kilku nanosekund przejrzał swoje oprogramowanie, żeby znaleźć odpowiedni sposób działania. Wynik poszukiwań był jednoznaczny: podczas odliczania przed wystrzeleniem zenita priorytetem dla systemu stabilizacyjnego jest utrzymanie głębokości startowej. Nadmierne zanurzenie tylnych kolumn zostało zignorowane.
58
Do odpalenia zenita zostały niecałe dwie minuty, gdy w centrum kontroli startów na pokładzie „Koguryo" zaczęła pulsować czerwona lampka ostrzegawcza. Inżynier w okularach sprawdził wskazania systemu stabilizacji platformy, zanotował dane i podszedł szybko do Linga.
– Włączył się alarm. Mamy przechył platformy – zameldował.
– Duży? – zaniepokoił się Ling.
– Trzy stopnie na rufie – odrzekł inżynier.
– To bez znaczenia – zbył go Ling i odwrócił się do Tongju, który stał obok niego. – Przechył do pięciu stopni nie jest groźny.
Tongju już rozkoszował się skutkami wystrzelenia rakiety.
– Niech pan pod żadnym pozorem nie przerywa odliczania – wycedził.
Główny inżynier zacisnął zęby i skinął głową. Potem spojrzał nerwowo na lśniącą rakietę na ekranie.
Kokpit „Badgera" wyglądał jak po trzęsieniu ziemi. Na podłodze walały się narzędzia, części komputerowe i kawałki wyposażenia. Przesuwały się tam i z powrotem przy każdym szarpnięciu pojazdu. Woda sięgała Pittowi do połowy łydek, ale nie zważał na to. Po raz kolejny uderzył w kolumnę platformy. Usłyszał trzask sondy przebijającej metal i poczuł swąd spalonej instalacji elektrycznej. Woda morska spowodowała zwarcie w następnym obwodzie. Od ciągłych uderzeń „Badger" zamieniał się w kupę złomu. Zaokrąglony dziób był niemal płaski, zgięta sonda ledwo się trzymała na dwóch skrzywionych wspornikach. W kokpicie mrugało światło, poziom wody rósł, silniki napędowe wysiadały jeden po drugim. Pitt czuł, jak maszyna kona wśród jęków i bulgotu. Kiedy próbował przestawić pędniki i cofnąć się od kolumny, usłyszał nowy dźwięk. Wysoko nad jego głową rozległ się głośny szum.
Dla postronnego obserwatora pierwszą oznaką zbliżającego się wystrzelenia rakiety z platformy jest szum słodkiej wody pompowanej do systemu natryskowego. Pięć sekund przed startem deflektor płomienia pod wyrzutnią zalewa prawdziwa powódź. Masa wody osłabia oddziaływanie gazów wylotowych na platformę i – co ważniejsze – minimalizuje niebezpieczeństwo ewentualnego uszkodzenia ładunku w głowicy przez fale akustyczne.
Trzy sekundy przed startem zostają uruchomione mechanizmy zenita. Masywna rakieta zaczyna jęczeć i drżeć. Wstępuje w nią życie. We wnętrzu metalowego korpusu szybkoobrotowa pompa napędzana turbiną wtłacza pod ciśnieniem paliwo płynne przez wtryskiwacze do czterech komór spalania silnika rakietowego. W każdej komorze następuje kontrolowany zapłon. Spaliny szukają ujścia i wydostają się przez dysze wylotowe u podstawy rakiety. Moc ciągu pozwala zenitowi pokonać siłę grawitacji i unieść się w powietrze.
Ale najważniejsze są trzy ostatnie sekundy odliczania. W tym krótkim czasie komputery pokładowe monitorują uruchomienie silnika, skład mieszanki paliwowej, jej przepływ, temperaturę zapłonu i proces spalania. Jeśli jest jakieś istotne odchylenie od któregoś z parametrów, automatyczny system kontroli wyłącza silnik i wstrzymuje start. Trzeba powtórzyć od początku całą procedurę wystrzeliwania, co może zająć pięć dni.
Ling wpatrzył się w monitor komputera, który pokazywał najważniejsze dane. Sekundę przed startem na wyświetlaczu błysnął rząd zielonych kontrolek i główny inżynier odetchnął z ulgą.
– Silnik ma pełną moc! – krzyknął, gdy zobaczył, że komputery zwiększyły ciąg silnika RD-171 do maksimum. Wszyscy w pomieszczeniu spojrzeli na ekran. Zenit stał nieruchomo. Przez silnik rakietowy przepływał strumień paliwa i z dysz wylotowych wydobywał się ogień. Płomienie lizały napływającą wodę i nad „Odyssey" kłębiła się gęsta para. Nagle rakieta oderwała się od platformy. Odpadły klamry wyrzutni i siedemset dwadzieścia pięć ton ciągu uniosło ją w powietrze. Poszybowała pod niebo z oślepiającym błyskiem i ogłuszającym hukiem.
W centrum kontroli startów wybuchła radość. Kiedy zenit nabrał wysokości, Ling uśmiechnął się szeroko do Tongju. Ten tylko skinął głową z zadowoleniem.
Inżynier w okularach, który monitorował platformę, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w ekran z obrazem rakiety na tle błękitnego nieba. Nie widział, że monitor jego komputera pokazuje rosnący przechył „Odyssey", który tuż przed startem zenita przekroczył piętnaście stopni.
Cztery i pół metra pod powierzchnią morza Pittowi krwawiły uszy od potwornego huku. Najpierw dźwięk przypominał daleki odgłos pociągu towarowego, a potem erupcję tysiąca wulkanów. Pitt wiedział, że ogłuszający hałas to dopiero zapowiedź tego, co nastąpi. Gorący wydech rakiety trafił do deflektora płomienia zalewanego tysiącami litrów wody, ale to niewiele osłabiło siłę parującego strumienia gazów wylotowych, który uderzył w ocean jak kafar.