Na pokładzie „Koguryo" jeszcze nie opadło radosne podniecenie, gdy jeden z siedzących inżynierów rakietowych odwrócił się do Linga.
– Silnik pierwszego członu ma za duże wychylenie – powiedział.
Jak większość współczesnych rakiet, Zenit-3SL był sterowany w locie przez przestawianie silnika, co powodowało zmianę kierunku ciągu i kursu. Ling wiedział, że tuż po starcie sterowanie nie jest potrzebne. Dopiero kiedy rakieta będzie w fazie stabilnego wznoszenia, system nawigacyjny zacznie lekko korygować kurs, by doprowadzić ją do celu. Tylko niewykryty brak równowagi mógł spowodować korektę kierunku natychmiast po wystrzeleniu.
Ling podszedł do stanowiska inżyniera rakietowego i spojrzał na monitor jego komputera. Opadła mu szczęka, gdy zobaczył, że silnik jest wychylony do maksimum. Patrzył w milczeniu, jak po sekundzie silnik wraca do położenia neutralnego, a potem wychyla się w przeciwną stronę.
– Choi, jaki był przechył platformy w momencie startu? – zawołał Ling do inżyniera, który monitorował „Odyssey".
Mężczyzna spojrzał na niego bojaźliwie.
– Szesnaście stopni – odrzekł ledwo słyszalnym głosem.
Ling wciągnął gwałtownie powietrze i zbladł.
– Nie!
Zacisnął powieki i przytrzymał się monitora, żeby nie upaść. Potem wolno otworzył oczy i wpatrzył się w szybującą rakietę, czekając na nieuniknione.
Pitt nie wiedział, co zdziałał. Tuziny dziur w podporach kolumnowych platformy spowodowały napływ wody, z którym nie mogły sobie poradzić pompy trymujące. Przy ustawieniu automatycznego systemu balastowego na utrzymanie przewidzianego zanurzenia startowego woda zgromadziła się w tylnych kolumnach i obciążyła rufę „Odyssey". W momencie startu zenit był odchylony od pionu o ponad piętnaście stopni. System sterowania próbował to skorygować, zmieniając kierunek ciągu. Przy małej prędkości początkowej rakiety silnik znalazł się w skrajnym położeniu. Ale kiedy zenit nabrał szyb kości, korekta okazała się za duża i komputery pokładowe wychyliły silnik w przeciwną stronę. W normalnych warunkach tor lotu mógłby się ustabilizować po kilku niewielkich korektach. Ale zenit miał zbiorniki paliwa zatankowane tylko do połowy. Częściowo puste zbiorniki powodowały ruch płynnego paliwa tam i z powrotem przy każdej zmianie kierunku ciągu, co zakłócało równowagę rakiety. System kontroli stabilizacji próbował wyrównać lot, lecz tylko pogarszał sytuację i zenit zaczął oscylować.
Na ekranach wideo i przekazach satelitarnych, z kokpitu sterowca i z nagiej skalistej wyspy na Pacyfiku tysiąc oczu śledził powolną agonię białej rakiety. Lekkie drgania tuż po starcie przerodziły się podczas wznoszenia w gwałtowne wibracje. Zenit trząsł się niekontrolowanie jak anorektyczka wykonująca taniec brzucha. Gdyby lot kontrolowała ekipa Sea Launch, automatyczny system bezpieczeństwa spowodowałby eksplozję rakiety. Ale ludzie Kanga usunęli z oprogramowania polecenie samodestrukcji i zenit wznosił się dalej w podniebnym tańcu śmierci.
Obserwatorzy nie wierzyli własnym oczom, gdy rakieta nagle skręciła i przełamała się na pół. Pierwszy człon rozpadł się w wielkiej kuli ognia po eksplozji zbiorników paliwa. Szczątki, których nie unicestwił wybuch, wylądowały w morzu. Pod niebo uniosła się chmura dymu w kształcie grzyba.
Górna część Zeni ta jakimś cudem ocalała i siłą rozpędu nadal szybowała w powietrzu jak pocisk smugowy. W końcu utraciła energię, opadła łukiem do oceanu daleko od miejsca eksplozji i uderzyła w powierzchnię w gejzerze wody.
Kiedy zapadła cisza, oszołomieni obserwatorzy wpatrzyli się w biały ślad na niebie, który ciągnął się od horyzontu po horyzont niczym tęcza.
61
Na skalistym brzegu wyspy Santa Barbara obudziła się z drzemki wielka foka. Ze wzgórza dochodziły dziwne wiwaty około trzydziestu mężczyzn. Foka popatrzyła leniwie na grupę, potem przeciągnęła się i znów zapadła w sen.
Po raz pierwszy w życiu inżynierowie i technicy z platformy startowej Sea Launch cieszyli się z nieudanego wystrzelenia rakiety. Jedni wznosili okrzyki i gwizdali, inni wyrzucali do góry pięści w geście zwycięstwa. Kiedy rakieta nośna eksplodowała nad ich głowami, nawet Christiano uśmiechnął się szeroko i odetchnął z ulgą. Szef obsługi wyrzutni Ohlrogge klepnął go w plecy.
– Przynajmniej raz los się do nas uśmiechnął – powiedział.
– Dzięki Bogu. Cokolwiek chcieli wystrzelić ci skurwiele, to nie mogło być nic dobrego.
– Jeden z moich inżynierów zauważył oscylacje zaraz po starcie. To musiała być awaria systemu ustawiania dysz albo brak stabilizacji platformy.
Christiano przypomniał sobie słowa Pitta tuż przed ewakuacją załogi „Odyssey".
– Może ten facet z NUMA dokonał jakiegoś cudu.
– Jeśli tak, to jesteśmy jego dłużnikami.
– Mnie też ktoś jest coś winien – odparł Christiano.
Ohlrogge spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Właśnie poszła z dymem rakieta nośna warta dziewięćdziesiąt milionów dolarów. Ubezpieczyciel nie będzie szczęśliwy, gdy przedstawimy mu rachunek – roześmiał się kapitan.
Kang skrzywił się, gdy zobaczył, jak zenit rozpada się na jego oczach. Kiedy kamera uchwyciła opadające szczątki, sięgnął po pilota i wyłączył monitor.
– Operacja się nie powiodła, ale widmo ataku na Stany Zjednoczone nie zniknie – uspokoił szefa Kwan. – Próba zamachu wywoła gniew Amerykanów i nastawi ich wrogo do Japonii.
Kang stłumił w sobie wściekłość z powodu porażki.
– Tak, kontrolowane przecieki do mediów powinny to zapewnić – przyznał. – Ale pozostaje kwestia zatopienia „Koguryo". Gdyby aresztowano obsługę wyrzutni, duża część dotychczasowej pracy poszłaby na marne.
– Tongju wykona swoje zadanie. Jak zawsze – odrzekł Kwan.
Kang wpatrywał się chwilę w ciemny ekran telewizyjny, a potem powoli skinął głową.
Radość w centrum kontroli startów na pokładzie „Koguryo" szybko zamieniła się w szok, a potem w głębokie rozczarowanie. Inżynierowie i technicy siedzieli w milczeniu przy swoich stanowiskach i patrzyli na monitory komputerów, które już nie pokazywały danych. Niektórzy szeptali między sobą. Nikt nie wiedział, co dalej robić.
Tongju posłał Lingowi lodowate spojrzenie i wyszedł bez słowa. W drodze na mostek wywołał przez radio Kima i zamienił z nim cicho kilka zdań. Kapitan Lee patrzył przez okno sterowni na deszcz dymiących szczątkóv i białe smugi pary na błękitnym niebie.
– Rozpadła się – powiedział z niedowierzaniem i odwrócił się do Tongju.
– Problem z platformą – odrzekł Tongju. – Musimy się stąd natychmiast ewakuować. Możemy ruszać w drogę?
– Jesteśmy gotowi. Trzeba tylko wciągnąć na pokład motorówkę.
– Nie ma na to czasu – odparł Tongju. – Amerykańska Straż Przybrzeżna i marynarka wojenna pewnie już nas szukają. Niech pan daje całą naprzód, a ja odetnę motorówkę.
Lee skinął głową.
– Jak pan sobie życzy. Kurs jest już wyznaczony. Popłyniemy na wody meksykańskie, a potem pod osłoną ciemności skierujemy się do punktu spotkania.
Tongju ruszył do wyjścia, ale przystanął, gdy przez przednią szybę sterov ni zobaczył srebrzysty statek powietrzny, który zbliżał się do spowitej dymem platformy startowej z północnego zachodu. „Icarus" leciał teraz znacz nie wyżej niż poprzednio.
– Niech pan zaalarmuje obsługę wyrzutni pocisków woda-powietrze. Natychmiast zestrzelicie ten sterowiec – warknął Tongju i zniknął za drzwiami.
Kiedy dwie czterołopatowe śruby „Koguryo" zaczęły mielić wodę pod kadłubem, Tongju poszedł do schodków biegnących w dół lewej burty. Do ich poręczy była przycumowana biała motorówka. Szybko odwiązał linę, zwinął ją i zaczekał, aż następna fala uniesie łódź w górę burty statku. Przeskoczył na dziób motorówki, wrzucił zwiniętą cumę do pustego wiadra na pokładzie i ruszył do kabiny. Za sterem stał Kim, obok dwaj jego komandosi.