Выбрать главу

— Słucham? — rzuciła.

— Jesteś tym tajemniczym złodziejem, prawda? — zapytał. — Wszyscy o tobie mówią. Podobno umiesz wynieść coś nawet z zamkniętych skarbców i w ogóle. Inaczej sobie ciebie wyobrażałem…

— Doprawdy? — spytała zimno. — A jak?

— No więc jesteś… niższa.

— Daj spokój.

Uliczne latarnie, w tej części miasta i tak niezbyt popularne, zniknęły zupełnie. Otaczała ich czujna ciemność.

— Chodźmy — powiedziała. — Czego się boisz? Rincewind nabrał tchu.

— Morderców, rabusiów, złodziei, zamachowców, kieszonkowców, rzezimieszków, zbójców, łupieżców, szmuglerów, gwałcicieli i włamywaczy — wyrzucił z siebie. — Przecież wchodzimy na Mroki![8]

— Owszem, ale za to nie będą nas tutaj szukać.

— Ależ będą. Przyjdą za nami, tyle że już nie wyjdą. My też nie.

Rozumiesz, taka piękna kobieta jak ty… Nawet nie chcę o tym myśleć. Niektórzy z tutejszych mieszkańców…

— Przecież będziesz mnie bronił — odparła.

Rincewind miał wrażenie, że o kilka ulic dalej słyszy czyjeś kroki.

A wiesz. — westchnął. — Domyślałem się, że to powiesz. Po tych groźnych zaułkach mężczyzna musi maszerować bez wahania. A w niektórych może się puścić biegiem.

W tę mglistą wiosenną noc na Mrokach jest tak czarno, że w ciemności nie dałoby się czytać opisu wędrówki Rincewinda przez złowieszcze uliczki. Deskryptywny fragment wzniesie się zatem ponad poziom ozdobnych dachów i las poskręcanych kominów, by podziwiać kilka migotliwych gwiazd, których blask zdołał przebić kłęby mgły. Postara się ignorować dobiegające z dołu dźwięki: tupot nóg, świsty, trzaski, jęki, zduszone krzyki. Możliwe, że jakieś dzikie zwierzę spaceruje po Mrokach, po dwóch tygodniach głodowej diety.

Niedaleko centrum Mroków — w regionie, którego dokładnych map nigdy nie wykreślono — znajduje się niewielki dziedziniec. Tutaj przynajmniej wiszą na murach pochodnie, choć światło, jakie rzucają, jest światłem samych Mroków: groźne, poczerwieniałe, ciemne u swego jądra.

Rincewind wtoczył się na dziedziniec i oparł ciężko o mur. Tuż za nim stanęła w rdzawym blasku dziewczyna; podśpiewywała coś pod nosem.

— Nic ci nie jest? — zapytała.

— Nurrghnie — odparł Rincewind.

— Słucham?

— Ci ludzie — wybełkotał. — No wiesz, to jak kopnęłaś go w… I jak złapałaś tamtych za… I kiedy dźgnęłaś tamtego prosto w… Kim ty jesteś?

— Mam na imię Conena.

Przez chwilę Rincewind przyglądał się jej tępo.

— Przykro mi — stwierdził. — Jakoś sobie nie przypominam.

— Przyjechałam tu niedawno.

— Rzeczywiście. Nie podejrzewałem, żebyś pochodziła z tych okolic. Coś bym słyszał.

— Wynajęłam tu kwaterę. Może wejdziemy?

Rincewind zerknął na nierówny drąg, ledwie widoczny w mglistym świetle skwierczących pochodni. Informował, że gospoda za niskimi drzwiczkami nazywa się „Pod Łbem Trolla”.

Można by sądzić, że Załatany Bęben — scena niegodnych zajść sprzed godziny — to nędzna, podejrzana tawerna. Tymczasem jest to tawerna znana ze swojej złej reputacji. Jej klienci posiadają swoją szorstką dumę. Mogą spokojnie wymordować się nawzajem, jak równi równych, ale nie robią tego złośliwie. Dziecko mogłoby wejść do środka i kupić szklankę lemoniady, ryzykując tylko, że dostanie w ucho, kiedy matka usłyszy jego wzbogacone słownictwo. W spokojne noce, kiedy właściciel był pewien, że bibliotekarz nie przyjdzie, podobno stawiał nawet na barze miseczki fistaszków.

„Łeb Trolla” był bagnem zupełnie innej barwy. Jego klienci, gdyby poprawili się, umyli i ogólnie zmienili swój wizerunek nie do poznania, mogliby — ale nie na pewno — uchodzić za najgorsze męty ludzkiego rodzaju. A na Mrokach męt to męt.

Przy okazji: ten przedmiot na drągu to nie szyld. Kiedy już postanowili nazwać gospodę „Pod Łbem Trolla”, to nie dla żartów.

Czując mdłości, przyciskając do piersi mrukliwe pudło na kapelusz, Rincewind wszedł do środka.

Cisza. Omotała ich niemal tak gęsta, jak dym z dziesiątka substancji, które gwarantowały przerobienie na ser każdego normalnego mózgu. Przez zasłonę dymu spoglądały na nowo przybyłych podejrzliwe oczy.

Para kości zagrzechotała i znieruchomiała na stole. Zdawało się, że dźwięk ten jest bardzo głośny. Prawdopodobnie nie pokazały szczęśliwej liczby Rincewinda.

Podążając za pełną godności, drobną postacią Coneny, świadom był spojrzeń kilkudziesięciu klientów. Zerknął na boki; zobaczył złowrogie oblicza mężczyzn, którzy szybciej by go zabili niż pomyśleli, a nawet przyszłoby im to z większą łatwością.

Tam, gdzie przyzwoita tawerna miałaby bar, tu stał tylko rząd grubych czarnych butelek i parę wielkich beczek na kozłach pod ścianą.

Cisza zaciskała się jak gumowa opaska. Lada chwila, pomyślał, Rincewind…

Potężny, gruby mężczyzna, ubrany jedynie w futrzaną kamizelę i skórzaną przepaskę, odsunął stołek, podniósł się i mrugnął chytrze do kolegów. Kiedy otworzył usta, przypominały obrębioną czarną dziurę.

— Szukasz chłopa, maleńka? — zapytał. Przyjrzała mu się.

— Proszę dać mi spokój.

Wąż śmiechów przesunął się po sali. Usta Coneny zamknę się niczym skrzynka na listy.

— Ho ho — bulgotał grubas. — To dobrze. Lubię takie zadziorne…

Dłoń Coneny poruszyła się nagle. Zmieniła się w jasną smugę zatrzymującą się tutaj… i tutaj… Po kilku sekundach głębokiego zdumienia napastnik stęknął cicho i bardzo powoli osunął się na podłogę.

Rincewind cofnął się, gdyż wszyscy obecni w gospodzie pochylili się do przodu. Instynkt kazał mu uciekać, ale wiedział, że ten instynkt natychmiast doprowadziłby go do zguby. Na zewnątrz czaiły się Mroki. Cokolwiek go teraz czeka, przydarzy się tutaj. Nie była to pocieszająca myśl.

Czyjaś dłoń zasłoniła mu usta. Dwie inne wyrwały z rąk pudło. Conena wyminęła go i, unosząc suknię, trafiła zgrabną stopą w cel tuż przy pasie Rincewinda. Ktoś jęknął mu do ucha i upadł. Dziewczyna zakręciła się z gracją, chwytając po drodze dwie butelki, odbijając im denka o półkę i nieruchomiejąc z wysuniętymi do przodu nierównymi krawędziami szkła. Morporskie sztylety, jak je nazywano w ulicznej gwarze.

Widząc je, klientela „Łba Trolla” straciła zainteresowanie.

— Ktoś porwał kapelusz — wymamrotał Rincewind przez zaschnięte wargi. — Uciekli tylnymi drzwiami.

Spojrzała gniewnie i skoczyła do wyjścia. Bywalcy „Łba” rozstąpili się przed nią odruchowo, niczym rekiny rozpoznające pobratymca. Rincewind pomknął jej śladem, nie czekając, aż podejmą decyzję w jego sprawie.

Wybiegli w sąsiedni zaułek i popędzili przed siebie. Rincewind starał się dotrzymać kroku Conenie; ludzie biegnący za nią często wpadali na ostre przedmioty. A nie był pewien, czy będzie pamiętać, że jest po jej stronie, niezależnie od tego, która to strona.

Padała rzadka, niepewna mżawka. Na końcu zaułka coś jaśniało słabym, błękitnym światłem.

— Czekaj!

Przerażenie w głosie Rincewinda wystarczyło, by zwolniła.

— Co się dzieje?

— Dlaczego się zatrzymał?

— Zapytam go — oznajmiła stanowczo.

— Dlaczego jest obsypany śniegiem? Zatrzymała się, wsparta dłońmi pod boki i niecierpliwie tupała nogą o mokre kamienie.

вернуться

8

W publikowanym przez Gildię Kupców Ankh-Morpork przewodniku „Witajcie w Ankh-Morpork, grodzie tysiąca niespodzianek”, dzielnica Starego Morpork znana jako Mroki opisywana jest jako „malowniczy labirynt starych zaułków i uliczek, gdzie przygoda i romans czyhają za każdym rogiem, gdzie słychać tradycyjne uliczne wołania z dawnych czasów; takoż roześmiane oblicza lokatorstwa, zajmującego się własnymi sprawami”. Innymi słowy, zostaliście ostrzeżeni.