Выбрать главу

— Wy? Rządzić Ankh-Morpork? Magowie, którzy ze sobą ledwie mogą dojść do ładu?

— Tak!

Carding był świadom, że nie jest to ostatnie słowo w tej wymianie zdań. Jeszcze bardziej świadom był faktu, że pies Szczekacz, teleportowany wraz ze swoim panem, przydreptał leniwie i krótkowzrocznymi oczami wpatrywał się w buty maga.

— Zatem wszyscy prawdziwie mądrzy obywatele będą woleli bezpieczeństwo przytulnego, głębokiego lochu — stwierdził patrycjusz. — A teraz skończcie z tymi głupstwami i przenieście mnie do pałacu. Wtedy możliwe, zaledwie możliwe, że nie będę więcej o tym mówił. Albo przynajmniej, że wy nie będziecie już mieli szansy.

Szczekacz zrezygnował z badania butów Cardinga i potruchtał do Coina, gubiąc po drodze kilka włosów.

— Ta… ta pantomima trwa już za długo — oznajmił patrycjusz.

— Mam zamiar…

Szczekacz warknął. Był to głęboki, pierwotny warkot, który trącił strunę gatunkowej pamięci wszystkich obecnych, budząc w nich i nagłe pragnienie wspięcia się na drzewo. Sugerował smukłe szare sylwetki polujące u zarania czasu. Zaskakujące, że zwierzak tak niewielki mieścił w sobie tyle złości, a cała ona skierowana była przeciwko lasce w dłoni Coina.

Patrycjusz zrobił kilka kroków, zamierzając złapać psa, a Carding uniósł rękę i posłał ku niemu strumień pomarańczowego i błękitnego ognia.

Patrycjusz znikł. W miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilą, mała żółta jaszczurka mrugała i spoglądała na ludzi ze złośliwą gadzią głupotą.

Carding przyjrzał się w zdumieniu własnym palcom, jakby je widział po raz pierwszy.

— No dobrze — wyszeptał chrapliwie.

Magowie popatrzyli na jaszczurkę, potem na miasto migoczące w porannym słońcu. Gdzieś tam byli rajcowie, straż miejska, Gildia Złodziei, Gildia Kupców, kapłani… i nikt nie wiedział, co ich już wkrótce czekało.

Zaczęło się, oznajmił kapelusz ze swojego pudła, stojącego na pokładzie.

— Co takiego? — nie zrozumiał Rincewind.

Panowanie czarodzicielstwa. Rincewind spojrzał niepewnie.

— To dobrze czy źle?

Czy ty w ogóle rozumiesz, co się do ciebie mówi?

W tym temacie Rincewind czuł się pewniej.

— Nie — odparł. — Nie zawsze. Nie ostatnio. Nieczęsto.

— Czy masz pewność, że jesteś magiem? — wtrąciła Conena.

— To jedyne, czego w ogóle jestem pewien — odparł z przekonaniem.

— Dziwne.

Rincewind przysiadł na Bagażu, w blasku słońca, na pokładzie „Tancerza Oceanu”, który sunął spokojnie przez zielonkawe wódy Okrągłego Morza. Marynarze wokół zajęci byli czymś, co uważał za ważne marynarskie zadania. Miał nadzieję, że wykonują je prawidłowo, ponieważ zaraz po wysokościach najbardziej na świecie nienawidził głębin.

— Wyglądasz na zmartwionego — zauważyła Conena, która przycinała mu włosy.

Rincewind starał się jak najbardziej zmniejszyć własną głowę. Tuż przy skórze błyskały ostrza.

— To dlatego, że jestem.

— A co to właściwie jest Apokralipsa? Mag zawahał się.

— Jakby to… — mruknął. — Coś w rodzaju końca świata.

— Coś w rodzaju? Coś w rodzaju końca świata? To znaczy, że| nie będziemy pewni? Rozejrzymy się i powiemy „Przepraszam bardzo, czy ktoś coś słyszał?”

— Rzecz w tym, że żadnych dwóch jasnowidzów nie doszło jeszcze do zgody w tej kwestii. Istnieje mnóstwo mglistych przepowiedni. Dlatego nazwano to Apokralipsa. — Zakłopotany, wzruszył ramionami. — Tak jakby Apokryficzną Apokalipsą. Taki żart słowny.

— Niezbyt dobry.

— Nie. Chyba nie.

Nożyczki Coneny dźwięczały pracowicie.

— Kapitan chyba się ucieszył, że wchodzimy na pokład — wiedziała.

— Bo wydaje im się, że mag na pokładzie to szczęśliwy traf-wyjaśnił Rincewind. — Mylą się, oczywiście.

— Chyba wielu ludzi w to wierzy.

— Och, dla nich to jest szczęśliwy traf. Ale nie dla mnie. Nie umiem pływać.

— Co? Nie przepłyniesz ani kawałka?

Rincewind zawahał się i delikatnie poprawił gwiazdę na kapeluszu.

— Powiedz, jak głębokie jest tutaj morze? Tak w przybliżeniu.

— Sądzę, że jakieś dwanaście sążni — odparła Conena.

— W takim razie umiałbym chyba przepłynąć około dwunastu sążni, czymkolwiek one są.

— Przestań się tak trząść — burknęła Conena. — Niewiele brakowało, a obcięłabym ci ucho. — Spojrzała gniewnie na przechodzącego marynarza i zamachała nożyczkami. — O co chodzi? Nigdy nie widziałeś, jak ktoś się strzyże?

Ktoś na rei rzucił uwagę, która wywołała falę rubasznego śmiechu między bramslami… chyba że były to kubryki.

— Będę udawać, że tego nie słyszałam — oznajmiła Conena i mocno szarpnęła grzebieniem, porywając liczne spokojne małe stworzonka.

— Au!

— Mówiłam, żebyś się nie ruszał.

— Trudno siedzieć spokojnie wiedząc, kto wywija mi koło głowy parą stalowych ostrzy!

I tak minął poranek, wśród pluskających fal, trzeszczenia lin i wystrzygania dość skomplikowanej, cieniowanej fryzury. Oglądając się w odprysku lustra, Rincewind musiał przyznać, że nastąpiła znaczna poprawa.

Kapitan poinformował, że kierują się do miasta Al Khali, na osiowym wybrzeżu Klatchu.

— Jak Ankh, tylko z piaskiem zamiast błota — stwierdził Rincewind, opierając się o reling. — Ale też ze słynnym targiem niewolników.

— Niewolnictwo jest niemoralne — oświadczyła stanowczo Conena.

— Naprawdę? Coś podobnego.

— Może przystrzygę ci brodę? — zaproponowała z nadzieją w głosie.

I znieruchomiała ze wzniesionymi nożyczkami, wpatrzona w morze.

— Jacy to żeglarze mogą pływać w pirogach z jakimś dodatkowym kawałkiem z boku, z czymś w rodzaju czerwonego oka wymalowanym z przodu i małym żaglem? — spytała.

— Słyszałem o klatchiańskich piratach, łowcach niewolników — odpowiedział Rincewind. — Ale to duży statek. Żadna piracka łódź nie odważyłaby się nas zaatakować.

— Jedna nie — zgodziła się Conena, wciąż zapatrzona w mglisty region, gdzie morze staje się niebem. — Ale tych pięć może.

Rincewind spojrzał w daleką mgiełkę, potem zerknął na marynarza w bocianim gnieździe. Tamten pokręcił głową.

— Daj spokój — parsknął z wesołością godną zatkanej rynny. — Przecież nic tam nie widzisz. Prawda?

— Dziesięciu ludzi w każdej łodzi — oznajmiła posępnie Conena.

— Jeśli to ma być żart…

— Z długimi, zakrzywionymi mieczami.

— W każdym razie ja nic…

— …a ich długie i niezbyt czyste włosy powiewają na wietrze…

— I pewnie końce im się rozszczepiają — mruknął kwaśno Rincewind.

— Drwisz sobie ze mnie.

— Ja?

— A ja stoję tu całkiem bezbronna — westchnęła Conena i rozejrzała się po pokładzie. — Założę się, że na tym statku nie znajdzie się ani jeden przyzwoity miecz.

— Nie przejmuj się. Może chcą tylko umyć głowy. Kiedy Conena przeszukiwała gorączkowo swoje rzeczy, Rincewind przysunął się do pudła z kapeluszem nadrektora i ostrożnie uniósł wieko.

— Tam nic nie ma, prawda? — zapytał.

A skąd mogę wiedzieć? Włóż mnie.

— Jak? Na głowę?

O bogowie!

— Ale przecież nie jestem nadrektorem! Wiem, że trzeba zachować chłodny umysł, ale…